Wraz
z początkiem października, z huczną inauguracją nowego roku akademickiego, w
mediach po raz kolejny rozgorzała publiczna debata na temat stanu i poziomu
kształcenia. Głosy niezadowolenia dochodziły z wielu stron, począwszy od wykładowców
i nauczycieli, kończąc na studentach różnej maści. Wszyscy przerzucali się
oskarżeniami i wytykali sobie nawzajem błędy. Dyskusja, o dziwo, wygasła wraz z
pożarem Babilonu na miasteczku studenckim. Koniec końców, jednym z ogólnie
przyjętych wniosków było przekonanie, że jakość kształcenia mocno podupadła i
smutny trend ubożenia kodu kulturowego trwa nadal.
A
czym jest rzeczony kod kulturowy? Prawdopodobnie współcześnie jedynie
wyświechtanym hasłem i pustym frazesem. Enigmą, której nawet Polacy nie
rozszyfrują. W moim osobistym słowniku pod wpisem kod kulturowy figuruje krótka
notka tłumacząca zjawisko w następujący sposób: zbiór kulturowych referencji,
zaczerpniętych z literatury, sztuki, teatru, filmu umożliwiający komunikacje w
odniesieniu do intelektualnej bazy rozmówcy. Zatem czarno na białym widać, że kod
kulturowy jest głęboko osadzony w rzetelnej edukacji i ciekawości świata.
Jeszcze
kilkanaście lat wcześniej studenci zapytani o rolę Lady Makbet w zbrodni
głównego bohatera szekspirowskiego dramatu zaczynali snuć domysły i zastanawiać
się na głos dyskutując z wykładowcą. Na przestrzeni kilkunastu lat profesor
zaobserwował i doświadczył na własnej skórze jak drastycznie obniżył się poziom
kodu kulturowego. Jak student wywodzący się etymologicznie z łacińskiego
studeo, studēre - uczyć się, poświęcać czas, zgłębiać temat, zamienił się w
post-licealistę, którego przestrzeń intelektualna przypomina
post-apokaliptyczną prerię z prymitywnymi gangami walczącymi o władzę i
zmutowanymi sowami pohukującymi smutno na rachitycznych drzewach. Wiedza, którą
wcześniej była uważana za podstawową, wyparowała. Kod kulturowy podupadł. I wcale
nie wśród ludzi, którzy od początku nie wyrażali zainteresowania nauką. Wśród
pretendentów do grupy inteligenckiej.
Jednym
z wariantów wytłumaczenia tego smutnego fenomenu jest fakt, że jeszcze dwie
dekady temu wykształcenie wyższe było traktowane bardziej elitarnie. Dzisiaj
każdy idzie na studia, nieważne jak bardzo posiada w głowie porozrywany
wybuchami krajobraz post-apokaliptyczny. Egzaminy wstępne zostały zastąpione
przez maturę, dopuszczając post-licealistów o, eufemistycznie mówiąc, marnym
rozeznaniu w przedmiocie studiów do ubiegania się o przyjęcie. Kapitalizm
postępujący ręka w rękę z nadmiernym marketingiem i nachalną reklamą przekonał
kolejne pokolenia, że wykształcenie wyższe jest automatyczną przepustką do
świata luksusów z amerykańskich filmów. Powstał przemysł kształcący całe rzesze
w kompromisowym przeświadczeniu, że legitymizują swoją wiedzę i specjalizację
naukowym tytułem. W konsekwencji wymogi i wymagania zostały obniżone, aby
sprostać masowej produkcji absolwentów i obdzielać wszystkich dyplomami. A ów
świstek nie świadczy o niczym. Wykształcenie zostało zdefraudowane. Postępująca
denominalizacja akademickich tytułów doprowadziła do tego, że za skrót
"mgr" dopisywany przed nazwiskiem można dzisiaj kupić na rynku pracy
tyle samo, ile kiedyś za zdany egzamin maturalny. Dokonał się pełny rozbiór kodu
kulturowego.
Zabawne
również w jaki sposób rynek pracy zareagował na zmieniające się realia. Czarny
humor, bowiem mam wrażenie, że pracodawca traktuje pięcioletni pobyt na uczelni
jako istotny dowód, że absolwent odznacza się pokorą i pogodzony z losem potrafi
wypełniać siermiężne obowiązki. Kolejny idealny, nienarzekający pracownik
korporacji, czy innego McDonalda.
Kto
wie? Może sporą rolę w postępującej degrengoladzie odgrywa zbyt szeroki dostęp
do informacji? Jak od wieków wiadomo, wiedza, tu informacja, to siła. Młodzież
bombardowana setkami wyrywkowych, pozbawionych kontekstu i najzwyczajniej
miałkich informacji nie potrafi wykaraskać się z pułapki nadmiernej wolności.
Obowiązki szkolne traktuje z pełnym i wyrachowanym minimalizmem, objawiającym
się na przykład użyciem sekwencji „kopiuj, wklej” podczas przygotowania
referatów i wypracowań.
Gdyby
porównać post-licealistów do, ot, absurdalnie, sklepów, okazałoby się, że większość
sprowadzałaby się do małych kramów na zatłoczonych straganach, pełnych lśniącej
galanterii i wyrobów za cztery złote. Bez zaplecza, za to z rozkrzyczanym
ekspedientem zachwalającym wniebogłosy swoje towary. Sklepy cynamonowe zamieniły
się w opuszczone rudery zabite deskami. Wyślijcie mnie proszę, do Sanatorium!
Przewrotnie,
ale jest to temat na rozprawę doktorską. Pewnie niejeden psycholog łamie sobie
głowę nad czynnikami kształtującymi współczesne zaniedbania i atomizację
wiedzy. Tutaj, na łamach świecznika tematu na pewno nie wyczerpię, ale przyjdzie
taki czas, że nie wytrzymam i zacznę wskazywać palcami!
James
Cameron, reżyser „Titanica” i „Avatara”, po osiągnięciu dna Rowu Mariańskiego
powiedział: „Właśnie dotarłem do najgłębszego punktu oceanu. Sięgnięcie dna
jeszcze nigdy nie było tak przyjemne”. Ciekaw jestem jakie będą nasze słowa,
kiedy nurkujący kod kulturowy osiądzie majestatycznie w głębinach.
Zdaję
sobie równocześnie sprawę, że zaraz posypie się na mnie grad krytyki
zarzucający, że brzmię jak posunięty wiekiem staruszek, wymachujący laską i
narzekający, że „za jego czasów”. Ktoś mógłby mi powiedzieć, że wpadam w
Gombrowiczowską formę, w profesora Pimko, który zdrabnia Józefa z trzydziestakiem
na karku do Józia i upupia na powrót w szeregach podstawówki. Mógłby.
Wywiązałaby się zapewne polemika, bo nie chcę sprowadzać życia do akademickich
murów i bibliotek. Ale cały widz polega
na tym, że najpierw należy zadbać o swój kod kulturowy i „Ferdydurke” przeczytać. Przeczytać i zrozumieć.