Mgła. Budzę się rano, zaparzam kawę i staję zamyślony w oknie. Bloki na
Mozarta słodko śpią. Jedynie w kilku mieszkaniach pali się światło, pomarańczowa poświata latarni spowija alejki. Aromat kawy unosi się aksamitnie
w górę i wypełnia salon, a ciężka mgła na zewnątrz rozsiada się jakby głębiej
pomiędzy budynkami. Dopijam resztki rozpuszczalnej, upycham Dzienniki do
plecaka, przecieram oczy i wsiadam na rower. Wyjeżdżam na poranną marszrutę
akademicką. Najpierw na Siewną, szybko skręcam w lewo i po chwili jadę pod
prąd. Dwieście metrów, ale samochody jadące z naprzeciwka wymijają mnie i
trąbią na całą ulicę. Poprawiam słuchawki w uszach, równym tempem podążam przed
siebie. Rower wymaga przeglądu: stopniowo, w przeciągu dwóch lat wszystko się
psuło. Najpierw dynamo, później hamulce, na koniec dzwonek. Nie należę do typu
majsterkowiczów. Z resztą, jazda bez hamulców, jakkolwiek nieodpowiedzialnie
brzmi i może się zdawać objawem tęgiej bezmyślności, przewrotnie uczy
przewidywania. Jak w partii szachów. Żeby nie wylądować pod kołami samochodu
muszę przewidywać ruchy wszystkich dookoła na kilka posunięć do przodu. Zatem jadę dalej, bez zahamowań: na kawę, na
papierosa, na zajęcia, powałęsać się za Gombrowiczem. Skręcam w aleje 29.
listopada i chodnikiem mijam zaspanych kierowców w długich korkach, rower dudni
po krawężnikach, pod kołami szeleści brukowa rosa, a książki podskakują w
plecaku.
Zatrzymuję się na czerwonym pod estakadą na Opolskiej i rozglądam
dookoła. Znowu po Orwellowsku zaczynam myśleć całymi zdaniami. Mgła rozpływa
się po krakowskich arteriach. Miasto przeciąga się leniwie, pobudka! Czas
wstać, czas do pracy. Nieskończone sznury samochodów wyłaniają się
bezszelestnie i znikają w kłębach. Zapinam kurtkę pod szyję i mijam zatłoczone
przystanki. Przed Rolniczym hamuję podeszwami. Przyglądam się jak mrowie
porannych podróżników rozprasza mgielne kołtuny i wypycha autobusy przyklejając
się do drzwi. Siódma dziesięć, barbarzyńska pora jak na późną jesień: wory pod
oczami, kawowe tchnienie i chrystusowa bliskość bliźniego. Błogosławieni niech
będą ubodzy duchem, bowiem do nich będą należeć mercedesy krakowskiej
komunikacji miejskiej. Drzwi zamykają się sapiąc i krążownik niższy o kolejne
pięć centymetrów rusza dalej.
Dopiero wtedy ja mogę ruszyć. Mijam tych co zaspali, zasapanych:
nie zdążyli. W desperackim pościgu z czasem i MPK biegnąc szukali wzrokiem
kierowcy, szukali zrozumienia, wyrozumiałości, ale spóźniony autobus jest
bezlitosny. Dopadają zatrzaśniętych drzwi, patrzą na twarze wyciśnięte na
szybach i z uporem maniaka, już niemal truchtając za odjeżdżającym pojazdem,
naciskają uparcie guzik. Mijam ich w bezpiecznej odległości: są jak powojenne
niewypały – lekkie dotknięcie może spowodować wybuch. Para unosi się w
powietrzu. Wyciągam słuchawki z uszu.
Przede mną, po lewej stronie ciągną się sznury czerwonych świateł:
hipnotyzująca monotonia. Cóż to za baśniowy krajobraz. Mgła tańczy przed
reflektorami. Hamuję lekko i przedzieram się przez następny przystanek. Półprzymknięte
powieki, względna cisza i senna ścieżka: wszyscy są jeszcze w we własnych łóżkach, pod warstwami rozgrzanej
kołdry, z głowami wtulonymi w pierzyste poduszki. Ale w rzeczywistości mróz
szczypie w policzki, a niewykremowane wargi pękają. Ktoś dogasza papierosa i wypuszcza
z płuc ostatnią chmurę dymu, ktoś przestępuje z nogi na nogę, ktoś przebiera
drobne na bilet w dygotających z zimna dłoniach. Na przystankach panuje
względna cisza i anonimowość. Nikt nie zakłóca porannego czuwania rozmowami. Modlitwy
o rychłe zbawienie zdają się unosić w powietrzu. Przejeżdżam obok billboardów,
na których moja koleżanka reklamuje suknie ślubne. Piękna dziewczyna z
rozanielonym spojrzeniem na tle brudnego przystanku i wyblakłych ludzi. Pocztówka
z niedobudzonego Krakowa.
Jadę dalej. Przemykam przez stację benzynową i skręcam w stronę
Dworca Towarowego. Po chwili słyszę przed sobą ciche pomrukiwanie silników
stojących w szeregu samochodów. W oddali mruga czerwone światło, to rogatka tamuje
przepływ. Dojeżdżam do szlabanu i wskakuję na chodnik. Zatrzymuję się,
przecieram zaparowane okulary i rozglądam dokładnie. Zeskakuję z roweru i
przechodzę dołem, pod rogatką. Ze stróżówki podeszły wiekiem uniform łypie na
mnie złowrogo. Zjeżdżam z górki. Przede mną jeszcze przejazd pod wiaduktem
kolejowym. Z oddali słychać zbliżający się pociąg, przyspieszam, staję na
pedałach i pędzę. Nie wierzę, że czarny kot przynosi pecha, że stłuczone lustro
to siedem lat nieszczęścia. Nie jestem zabobonny za wyjątkiem przeświadczenia,
dziecięcej ufności, że przejście pod wiaduktem, pod toczącym się pociągiem,
przynosi szczęście. Pedałuję zaciekle, szczęściu trzeba pomóc. Pędzę i liczę
wagony. Pędzę, a rower rzęzi i skamle. Już jestem w ogródku, już witam się z
gąską, ale ostatni wagon znika na kilka sekund przede mną. Uciekło mi sprzed
nosa. Opadam na siodełko i wzdycham przeciągle. Teraz znowu pod górkę.
Omijam wielkie wyrwy w szosie, w końcu znam je na pamięć. Dojeżdżam
do Dworca Towarowego. Fala samochodów wylewa się zza moich pleców i mija mnie
niezgrabnie. Nie mam przecież świateł, dostrzegają mnie w ostatnim momencie i
wpadają do dziur. Raz za razem amortyzatory i wahacze pojękują boleśnie. W
końcu ktoś zgubi tam zawieszenie, wyskoczy z samochodu i zacznie mnie gonić z
pianą na ustach. Wiem o tym. Z resztą, dalej! Dziarsko, odwagi!
Na Dworcu kolejne rojowisko sennych mar. Zanim przesiadłem się na
rower, na Dworcu Towarowym zazwyczaj wypatrywałem przez tramwajowe okna
polujących kontrolerów. Pracują zazwyczaj we dwóch, czasem trzech. Rozsiani po
przystanku, wchodzą do środka: czasami z udawaną, przerysowaną obojętnością,
czasami naprężając wszystkie zmysły. Jeździłem bez biletu, ale byłem
przygotowany. Wyskakiwałem w ostatniej chwili, kląłem siarczyście pod nosem i
skupionym wzrokiem odprowadzałem wagony. Brali się do pracy. Zabawne, że
najczęściej taką partyzantkę prowadziłem w zimie. Nasuwałem czapkę głębiej na
uszy, dmuchałem w splecione dłonie i przestępowałem z nogi na nogę. Za plecami
areszt śledczy Montelupich, krótki przystanek kilku znajomych z boiskowej
ferajny przed wizytami w następnych sanatoriach duszy. Przede mną rozpościerają
się stare, ceglane budynki dworca, stacja przeładunkowa oraz zaopatrzeniowa
więzienia Gestapo w trakcie wojny. Dzisiaj przy betonowych rampach mieści się zakład
pogrzebowy – naprzeciw wielkiego biurowca. Pracownicy przy zachodnich oknach
mają swoje codzienne memento mori.
Skręcam w lewo w wąską drogę wiodącą wzdłuż linii tramwajowych i
szyn kolejowych. Z prawej zza mgły majaczą odrapane budynki wojskowe. Z drugiej
strony Hetman powoli wtacza się na peron pierwszy. W przedziałach ciemność.
Równomierny stukot wybija uspokajającą melodię. Kilka osób krząta się ospale i
ściąga z półek bagaże. Ktoś odwija kanapki z papieru śniadaniowego, w innym
przedziale ktoś zbiera puszki do siatki. Za kilka sekund na zimnym dworcu
rozlegnie się nosowy głos spikerki obwieszczający przeciągle, że „pociąg
relacji Zamość – Kraków wjeżdża na peron pierwszy przy torze drugim, za
wszelkie opóźnienia przepraszamy”. A na peronie pierwszym, przy torze drugim
ktoś zakołysze się ospale i potrząśnie głową. Ponownie się zachybocze i znowu
spróbuje nieudolnie strząsnąć sen z powiek. Pociąg zatrzyma się wreszcie z
piskiem. Spóźniony. Krakowscy lunatycy.
Przejeżdżam pod tzw. „ślimakiem” alei 29. listopada, po gruzowatej
nawierzchni obok tramwajowego tunelu zastanawiając się, kiedy w popękanych
oponach strzeli dętka. Holenderka mknie żwawo na przełaj. Prawo Murphy’ego
numer czterdzieści i cztery – w drodze na egzamin. Sunę przy parkingu
Politechniki, o którym krążą legendy mówiące, że kilka samochodów zaginęło wraz
z kierowcami na zawsze w wielkich, smolistych kałużach. Staję na światłach przy
przejeździe rowerowym i czekam na zielone. Rozglądam się dookoła. Mgła.
Zielone. Ruszam, pisk opon i bluzgi. Ogromny Land Rover prawie mnie potrącił. Co
z tego, że to ja miałem pierwszeństwo. Kierowca z słuchawką przy uchu
gestykuluje energicznie ręką i wyzywa mnie zza opancerzonego pojazdu. Patrzę na
niego i pukam się w czoło. Oddycham głęboko, powoli i majestatycznie jadę
dalej. Myślę o porannym papierosie.
Wjeżdżam wreszcie na ścieżkę rowerową przy głównym gmachu
Politechniki. Takich tras jest w Krakowie jak na lekarstwo i piesi nie są do
nich przyzwyczajeni. Plecami do rowerzystów, spacerują beztrosko po
pomarańczowym tartanie. Chociaż na ścieżce, nadal muszę jechać powoli. Co rusz
z kłębów mgły wyłania się zabłąkany lunatyk. Użyłbym dzwonka gdyby działał.
Chrząkam, stękam i pomrukuję, rozpycham się łokciami i powtarzam: „Uwaga! yhm,
pardon monsieur! jadę! No kurwa!”. Mknę przez Plac Matejki, przy Akademii Sztuk
pięknych, koło przycumowanych rowerów.
Wjeżdżam na planty, Barbakan mam już za plecami i płynę. Jak w rytm
barkaroli Czajkowskiego niebieską gondolą po weneckich kanałach. Mleczna mgła
powoli się przerzedza, a przez chmury zaczynają się przebijać pierwsze
promienie słońca. Ludzie zdają się trochę bardziej rozmowni. Niestety. Przyspieszam
i manewruję pomiędzy przechodniami. Dobiegają mnie strzępy wypowiedzi:
przelatuję przez pięciolinie prostych dźwięków, jednej, powtarzającej się melodii,
nakręconej katarynki: „Gdzie? Za ile? Po co? Za dużo. Za mało.” Słowa oblepiają
uporczywie twarz jak babie lato, ale muszę trzymać kierownicę.
Mijam po lewej stronie Hotel Francuski, ponoć nadal najeżony
podsłuchami jeszcze z czasów PRL. Na skraju Pijarskiej jest nowo-otwarte
bistro. Kameralne i urządzone ze smakiem. To moja codzienna przystań pośród
zgiełku i jazgotu Krakowa. Już w progu w oczy rzuca się elegancko ubrany barman
z muchą na szyi zawiązaną do góry nogami. Uwija się fachowo za ladą. Tutaj
naleje kieliszek cytrynówki, tutaj przyrządzi kanapkę z kawiorem, nowego gościa
przywita, kawę zaparzy. Wszystko w nienagannej sekwencji ruchów na małej
przestrzeni barowej, i ta mucha! Półki nie uginają się od obfitości alkoholu,
ale trunki egzystują tam we własnej, unikalnej przestrzeni mitologicznej: krew
jednorożca, wyciąg z serca golema, łzy rusałki, cały przegląd spirytusowego
bestiariusza. W środku, na kilkunastu metrach kwadratowych rezyduje
najróżniejsza klientela, od gości hotelowych, przez przypadkowych przechodniów,
wygłodniałych espresso studentów, po zrelaksowanych spacerowiczów i dusze
spragnione ducha zstąpienia. Cały galimatias, ale co tu mówić. Żeby poznać
koloryt tego miejsca trzeba przyjść o trzeciej w nocy na szklankę whisky, o
piątej rano na czarną, o jedenastej na chwilę zawitać i latte o szesnastej
wypić. Wypalić kilka czerwonych, porozmawiać z sąsiadem po lewej, klepnąć w
ramię dżentelmena po prawej i wgniatając niedopałek w popielniczkę, pożegnać
się skinieniem.
Ale nie mam już czasu na kawę. Dochodzi siódma czterdzieści pięć. Dociskam
energiczniej pedały i zanurzam się we mgle flegmatycznie ulatującej spod kół.
Przecinam Sławkowską i dalej pędzę plantami. Szron na trawie powoli zaczyna się
iskrzyć w słońcu. Podmuch czystego powietrza smaga biczem po twarzy. Odpalam
niezgrabnie papierosa nie zatrzymując się ani na chwilę. Zamykam oczy, zaciągam
się głęboko i jadę przed siebie. Codziennie marzę, że kiedy je otworzę, z mgły
wyłonią się nowe kształty i budynki i ludzie. Amsterdamskie kanały, rzymski
Panteon, praskie Hradczany, paryski Saint-Germain, madryckie Concha Espina…
Zdania pęcznieją i prowadzą mnie dalej po akapitach, mostach, rozdziałach i
alejkach. Znowu zaczynam myśleć pełnymi frazami, otwieram oczy i pruję przed
siebie z papierosem w ustach. Bunkier Sztuki, Bagatela, Groteska. Skręcam w
Wenecję, aż wreszcie dojeżdżam do swojego osobistego Teatru Absurdu. Parkuję
przed budynkiem, wyciągam z zapięcia kluczyk z tajskim słoniem, biorę głęboki
oddech i zmęczony wypuszczam powietrze. Para unosi się nad głową, tańczy przez
chwilę i znika we mgle.
Dżafar Mezher.