Śnieg
spadł w tym roku wcześnie i niespodziewanie, z dnia na dzień zapachniało zimą.
Liście jeszcze nie zdążyły opaść z drzew, a gałęzie okryły już zaspy czyhające
na nieświadomych przechodniów. Najczęściej zawadiaków zaklinających zimę
zawziętym sprzeciwem, rozchełstanych, bez czapek. Tych powściągliwych też nie oszczędziła
specjalnie, liberté, égalité, fraternité. Już
pierwszego dnia widziałem poślizgi na trotuarze i siatki z jedzeniem latające
nad głowami. Zduszone okrzyki protestu czystą polszczyzną, polskie bogactwo
leksykalne. Kość ogonowa, anatomiczny atawizm w organizmie ludzkim przypomina o
sobie za każdym razem, kiedy zuchwale nie słuchamy swoich instynktów. Tak, podbiegnę
do tego tramwaju! Tak, mam podzielną uwagę! Tak, potrafię chodzić po lodzie!
Tak, i tak dalej. Wśród lamentów i pogruchotanych kości śnieg prószył dalej.