Śnieg
spadł w tym roku wcześnie i niespodziewanie, z dnia na dzień zapachniało zimą.
Liście jeszcze nie zdążyły opaść z drzew, a gałęzie okryły już zaspy czyhające
na nieświadomych przechodniów. Najczęściej zawadiaków zaklinających zimę
zawziętym sprzeciwem, rozchełstanych, bez czapek. Tych powściągliwych też nie oszczędziła
specjalnie, liberté, égalité, fraternité. Już
pierwszego dnia widziałem poślizgi na trotuarze i siatki z jedzeniem latające
nad głowami. Zduszone okrzyki protestu czystą polszczyzną, polskie bogactwo
leksykalne. Kość ogonowa, anatomiczny atawizm w organizmie ludzkim przypomina o
sobie za każdym razem, kiedy zuchwale nie słuchamy swoich instynktów. Tak, podbiegnę
do tego tramwaju! Tak, mam podzielną uwagę! Tak, potrafię chodzić po lodzie!
Tak, i tak dalej. Wśród lamentów i pogruchotanych kości śnieg prószył dalej.
Plac
zabaw tuż za moim oknem, za oknem mojej samotni, u diabła, też pokryła warstwa
puchu. Wiedziałem czym to pachnie, przeczuwałem zbliżające się pandemonium. Dzieciarnia
po wygramoleniu się z łóżek z nosem
przyklejonym do szyb zobaczyła biel. Jak biel to Mikołaj, jak Mikołaj to
prezenty i tak podniecone do granic przebierały, diabły małe, kopytkami na myśl o lepieniu bałwanów. Rózgi
im, a nie! Matki z właściwą im troską zapinały swoim milusińskim szczelnie
kombinezony, opatulały szalikami, pomimo grymasów kremowały tłusto policzki i z
ulgą zatrzaskiwały drzwi. Wracały w miękkich szlafrokach do łóżek z kubkami
gorącej kawy i oglądały z mężami poranne pudelki. A ja? A co ze mną? Horda
zbliżała się nieubłaganie pod moje podboje i nic jej nie mogło zatrzymać. Nie
pomogło dociśniecie okna, nie pomogły grube zasłony. Z miną zgorzkniałego
tetryka siedziałem w ciemni przed komputerem, czytałem artykuły o nagrodach
Darwina i czekałem na falę kulminacyjną, na huragan Sandy. Bałwany! Bałwany im
się zachciało turlać. Jakby ich było mało dookoła.
Z ponurym
obliczem i zatyczkami w uszach czytałem. Czytałem o ludziach wielkiego serca, o
dobrodziejach ludzkości, którzy poprawiali jakość światowego banku genetycznego
usuwając się ze społeczeństwa. Darwin byłby dumny. Szyby dudniły, a ja
zgłębiałem historie z półki, którą nazwałem „Ars longa, Vita brevis”. Wątpię,
czy wszyscy nominowani zaczytywali się w Gombrowiczu i jego koncepcji tworzenia
sztuki w każdym momencie życia. Pewnie nie. Ale skoro czarna kropka na białym
płótnie jest warta miliony dolarów, to czy para młodych, spragnionych ciał
oddająca się przyjemności na czubku wysokiej piramidy, spadająca szczytując ze
szczytu plackiem na beton nie zasługuje chociaż na kiwnięcie głową? Nieuchwytną
aprobatę? Albo samczy samiec ugruntowujący swoją pozycję przeskakując przez
balustradę balkonu, żeby podciągnąć się na oczach rozanielonej samicy? Cóżesz z
tego, że spadł z siódmego piętra, plackiem, a jakże by inaczej, na beton, kiedy
w locie układał się do sztuki upadłej, kto nie skacze ten z policji. Ars longa,
Vita brevis, burza aplauzu, szyby dudnią od wrzasków, czas ucieka.
Tik,
tak, wskazówka wybija niewzruszona, a ja rozsiadam się głębiej w
przyzwyczajeniu, zadowoleniu, marudzeniu nieustannym. Tik, tak, wskazówka
wybija uparcie i zapominam ze strachu przed Darwinem o wszystkich eskapadach,
wspinaczkach, butelkach rozbitych. Tik, tak, czasu nie zatrzymam. Bałwany stoją
w miejscu. Tempus fugit nieprzerwanie, aż zapędzi w kozi róg. I wówczas zada
chytrze pytanie: co takiego zrobiliśmy w swoim życiu? Ile szaleństw, o których
wstyd opowiadać, ale miło wspominać? Ile fantazmatów w ciało obleczonych? Pasji
obsesyjnych, wariactw, dziwactw, twarzy wykrzywionych? Licho! Do tramwaju po
lodzie podbiegłeś bez uszczerbku? Na nudne zajęcia niezłomnie chodziłeś? Przez
studia przebrnąłeś? Przed biurkiem w pracy odsiadłeś swoje? Na wieżę
przekaźnikową się wdrapałeś? Marnie jakoś!
Harmider na zewnątrz zelżał, wychyliłem głowę zza
kotar, śnieg topniał - tylko bałwanów ciągle mnóstwo. Gdzie nie pójdę, wszędzie
bałwany. Na krótkich nóżkach, z czerwonymi nosami, wyciągają po wszystko
gałązki. Za rogiem wszystkich świętych, więc pójdę pobuszować w śniegu, zapalić
świeczkę za to co warte. Może kilka jeszcze stopnieje.
Dżafar
Mezher.