środa, 31 października 2012

Buszujący w śniegu.





Śnieg spadł w tym roku wcześnie i niespodziewanie, z dnia na dzień zapachniało zimą. Liście jeszcze nie zdążyły opaść z drzew, a gałęzie okryły już zaspy czyhające na nieświadomych przechodniów. Najczęściej zawadiaków zaklinających zimę zawziętym sprzeciwem, rozchełstanych, bez czapek. Tych powściągliwych też nie oszczędziła specjalnie, liberté, égalité, fraternité. Już pierwszego dnia widziałem poślizgi na trotuarze i siatki z jedzeniem latające nad głowami. Zduszone okrzyki protestu czystą polszczyzną, polskie bogactwo leksykalne. Kość ogonowa, anatomiczny atawizm w organizmie ludzkim przypomina o sobie za każdym razem, kiedy zuchwale nie słuchamy swoich instynktów. Tak, podbiegnę do tego tramwaju! Tak, mam podzielną uwagę! Tak, potrafię chodzić po lodzie! Tak, i tak dalej. Wśród lamentów i pogruchotanych kości śnieg prószył dalej.


Plac zabaw tuż za moim oknem, za oknem mojej samotni, u diabła, też pokryła warstwa puchu. Wiedziałem czym to pachnie, przeczuwałem zbliżające się pandemonium. Dzieciarnia po  wygramoleniu się z łóżek z nosem przyklejonym do szyb zobaczyła biel. Jak biel to Mikołaj, jak Mikołaj to prezenty i tak podniecone do granic przebierały, diabły małe,  kopytkami na myśl o lepieniu bałwanów. Rózgi im, a nie! Matki z właściwą im troską zapinały swoim milusińskim szczelnie kombinezony, opatulały szalikami, pomimo grymasów kremowały tłusto policzki i z ulgą zatrzaskiwały drzwi. Wracały w miękkich szlafrokach do łóżek z kubkami gorącej kawy i oglądały z mężami poranne pudelki. A ja? A co ze mną? Horda zbliżała się nieubłaganie pod moje podboje i nic jej nie mogło zatrzymać. Nie pomogło dociśniecie okna, nie pomogły grube zasłony. Z miną zgorzkniałego tetryka siedziałem w ciemni przed komputerem, czytałem artykuły o nagrodach Darwina i czekałem na falę kulminacyjną, na huragan Sandy. Bałwany! Bałwany im się zachciało turlać. Jakby ich było mało dookoła.

Z ponurym obliczem i zatyczkami w uszach czytałem. Czytałem o ludziach wielkiego serca, o dobrodziejach ludzkości, którzy poprawiali jakość światowego banku genetycznego usuwając się ze społeczeństwa. Darwin byłby dumny. Szyby dudniły, a ja zgłębiałem historie z półki, którą nazwałem „Ars longa, Vita brevis”. Wątpię, czy wszyscy nominowani zaczytywali się w Gombrowiczu i jego koncepcji tworzenia sztuki w każdym momencie życia. Pewnie nie. Ale skoro czarna kropka na białym płótnie jest warta miliony dolarów, to czy para młodych, spragnionych ciał oddająca się przyjemności na czubku wysokiej piramidy, spadająca szczytując ze szczytu plackiem na beton nie zasługuje chociaż na kiwnięcie głową? Nieuchwytną aprobatę? Albo samczy samiec ugruntowujący swoją pozycję przeskakując przez balustradę balkonu, żeby podciągnąć się na oczach rozanielonej samicy? Cóżesz z tego, że spadł z siódmego piętra, plackiem, a jakże by inaczej, na beton, kiedy w locie układał się do sztuki upadłej, kto nie skacze ten z policji. Ars longa, Vita brevis, burza aplauzu, szyby dudnią od wrzasków, czas ucieka.

Tik, tak, wskazówka wybija niewzruszona, a ja rozsiadam się głębiej w przyzwyczajeniu, zadowoleniu, marudzeniu nieustannym. Tik, tak, wskazówka wybija uparcie i zapominam ze strachu przed Darwinem o wszystkich eskapadach, wspinaczkach, butelkach rozbitych. Tik, tak, czasu nie zatrzymam. Bałwany stoją w miejscu. Tempus fugit nieprzerwanie, aż zapędzi w kozi róg. I wówczas zada chytrze pytanie: co takiego zrobiliśmy w swoim życiu? Ile szaleństw, o których wstyd opowiadać, ale miło wspominać? Ile fantazmatów w ciało obleczonych? Pasji obsesyjnych, wariactw, dziwactw, twarzy wykrzywionych? Licho! Do tramwaju po lodzie podbiegłeś bez uszczerbku? Na nudne zajęcia niezłomnie chodziłeś? Przez studia przebrnąłeś? Przed biurkiem w pracy odsiadłeś swoje? Na wieżę przekaźnikową się wdrapałeś? Marnie jakoś!

Harmider  na zewnątrz zelżał, wychyliłem głowę zza kotar, śnieg topniał - tylko bałwanów ciągle mnóstwo. Gdzie nie pójdę, wszędzie bałwany. Na krótkich nóżkach, z czerwonymi nosami, wyciągają po wszystko gałązki. Za rogiem wszystkich świętych, więc pójdę pobuszować w śniegu, zapalić świeczkę za to co warte. Może kilka jeszcze stopnieje.

Dżafar Mezher.