sobota, 29 września 2012

Autorski galimatias.





Z jaką pieczołowitością zadbałem wczoraj o swój księgozbiór!

Po przebudzeniu opanował mnie niepokój. Może to halny rozpanoszył się po krakowskich osiedlach i popychając co bardziej umęczone dusze do samobójstwa mnie w stronę morderczej misji skierował? Może odpływ spiętrzonej adrenaliny zaczął dawać się we znaki i pobudził do znalezienia sobie zajęcia na kolejne tygodnie? Stanąłem przed domową biblioteką, przejechałem palcem po półkach i zebrałem grubą warstwę kurzu – to sygnał, że najwyższa pora na gruntowne porządki. Na regałach od dłuższego czasu panował mocny rozgardiasz. Przemieszanie z poplątaniem. Nie jestem wielkim radykałem, ale jak u diabła można ożenić Kołakowskiego, Pilcha i Camusa ze zbiorem opowiadań science-fiction. To trochę uwłaczające. Na innej wieży „Spalony” Andrzeja Iwana zsuwał się powoli z „Młota na czarownicę”. Jeszcze tydzień, dwa i pociągnąłby za sobą „Vade-mecum” Norwida i cały stos z Vonnegutem, Łysiakiem, Wańkowiczem i Janem Chryzostomem Paskiem. Wszystko runęłoby z hukiem i przygwoździło Llose, Manna i Hessego, a stamtąd prosto w wielką poduszkę ze zużytych notatek. Zużyte notatki, jak inne zużyte produkty, powinno się wyrzucać – bo na co one komu? Ale przyznam się wstydliwie, że mam z tym lekki problem. Jestem odrobinę sentymentalny. Wiem, że nie wezmę się za wertowanie dawnych zapisków, ale kolekcjonuję je uparcie i składuje w szufladach i kartonach. Najczęściej jednak walają się bezwstydnie po ziemi i urastają do monstrualnych rozmiarów.


Na początku sprzątania zdecydowałem się wypowiedzieć im wojnę. Usiadłem zdeterminowany na środku pokoju i skrzętnie, cierpliwie dokonywałem selekcji. Po godzinie przeglądania plik do wyrzucenia nie był grubszy od trzydziesto-dwu kartkowego zeszytu. Zaparzyłem sobie kawę i stojąc oparty o framugę przyglądałem się wynikom tej Syzyfowej pracy. Po pierwszych wysiłkach pokój wyglądał gorzej niż przed moimi żwawymi podrygami – istna stajnia Augiasza. Właściwie to na co komu porządki? Chaos jest twórczy. Dopiłem kawę i nogą przesunąłem wszystkie arkusze pod szafę. Skoro notatki mam już posegregowane nadszedł czas zająć się książkami. W pokoju mam pięć szerokich regałów obładowanych tomiskami do tego stopnia, że drewniane półki uginają się pod ich ciężarem – aż strach cokolwiek ruszyć. Przy biurku „półka” z książek, a po kątach piętrzące się wieże. Zabawa na cały etat. Zakasałem rękawy i wziąłem się do pracy. Książka po książce wysuwałem je z siedlisk, z namaszczeniem ścierałem kurz i segregowałem w stosy na ziemi. Kiedyś miałem pomysł zindeksowania całego zbioru, ale po kilku zapisanych stronach uznałem, że to wcale nie jest taka dobra myśl.

Po pewnym czasie w pokoju wyrosło kilkanaście drapaczy chmur, a ja nadal konsekwentnie budowałem kolejne. Zmęczony usiadłem po turecku na ostatnim wolnym skrawku podłogi. Zapodziany po głowę w książkowym chruśniaku zacząłem się zastanawiać nad pewnym fenomenem – dostępem do słowa pisanego. Kiedy w piętnastym wieku Gutenberg wynalazł druk rzesze mnichów – skrybów, pochylonych przy świeczce nad przepisywaniem dzieł mogły wyprostować plecy i zając się plewieniem chwastów w opactwach. Gdy z każdym rokiem druk był udoskonalany, ręczne przepisywanie opasłych tomów stało się niewarte świeczki. Wiedza na powrót wyzwalała się spod monopolu Kościoła i docierała do szerszych kręgów.

Odpaliłem papierosa i uważając żeby przypadkiem nie skrzesać ognia aleksandryjskiego oddałem się melancholijnemu nastrojowi. Wydaję się to dość znamienne podczas sprzątania – tak jak biała ściana zamienia się w fascynujący obraz podczas nauki, tak melancholia opada ciężko na powieki w trakcie porządków.

Lata mijały (ja siedziałem w bunkrze sztuki), a książki zamieniły się w dobro powszechne. Księgarnie w wolnej Polsce wyrastały jak grzyby po deszczu, a liczba czytelników malała wprost proporcjonalnie. Kiedy zniknęła cenzura i wydawnictwa podziemne, książki nie były już owiane nimbem tajemnicy i nie stanowiły zakazanego owocu okazało się, że czytamy książki tych lepszych aktorów. 

Wiem że to banał – stwierdzać, że moi rówieśnicy pędzą za wymarzonymi karierami, marzą o wielkich posiadłościach, szybkich samochodach i trawią cały swój czas i energię w tej gonitwie. Nie odkryję Ameryki pisząc, że starsze pokolenia walcząc z absurdami polskiej rzeczywistości nie mają sił sięgnąć po książkę, ale nie zmienia to faktu, że jest to najzwyczajniej smutne. „Cała Polska czyta dzieciom” – dobre sobie. Mało, że nie czytamy – dajemy się rozproszyć przez Internet i ogrom statusów, twittów, komentarzy i blogów . Wiem, wiem. Dzięki temu mogę wam napisać o której wstałem, co zjadłem na śniadanie i pochwalić się obiadowym zdjęciem miseczki ryżu, upstrzyć, upudrować kilka zdań i z narcystycznym zapałem odświeżać licznik wyświetleń. Ach to moje „Warte świeczki”.

Otrząsnąłem się, dogasiłem papierosa i wróciłem do sprzątania. Początkowy, ambitny plan rzeczowego posegregowania prywatnego zbioru z czasem zaczął blaknąć. Żeby nie zadręczać się wyrzutami sumienia, odkładając stosy książek na półki przypomniałem sobie jaki miałem zwyczaj testowania nowo-poznanych, interesujących dziewczyn. Poznając świeżą kandydatkę na przyszłą byłą rozmowę umyślnie nakierowywałem na literaturę i pytałem o ulubioną książkę. Jeżeli nie popełniała kardynalnego błędu odpowiadając, że Coelho albo inny szarlatan zdań pojedynczych dociekałem, czy czytała Dostojewskiego i Camusa. Szanse kandydatki, która nie miała sposobności, czasu, okazji czy sił zapoznania się z ich twórczością nikły w oczach. Nie dziwota, że przez tak długi czas byłem singlem. Cóż – taka moja mała nerwica natręctw, wycyzelowane "Nie czytasz - nie idę z Tobą do łóżka". Czasami, kiedy dziewczyna nie znała ani Fiodora, ani Alberta, ale posiadała szereg innych argumentów przemawiających w jej obronie miłosiernie dawałem takiej wtórnej, słodkiej analfabetce drugą szansę i proponowałem spotkanie pod „Erosem Bendato” Mitoraja. Nie pod ratuszem, nie pod głową – pod „Erosem Bendato” Mitoraja. Ostatnia deska ratunku, koło ratunkowe. Z Krakowa, czy nie – żadnej taryfy ulgowej. W rezultacie weekendy spędzałem samotnie w swojej twierdzy poznając kolejne dzieła klasyków, paradoksalnie zawyżając wymagania wstępne wobec następnych dziewczyn. Błędne koło.

Uśmiechnąłem się pod nosem rozmyślając nad swoimi neurotycznymi odruchami. Powoli kończyłem przedsięwzięcie. Zanim uporałem się z niedobitkami niezameldowanych pozycji wpadł mi do głowy pomysł urządzenia nowego kąta czytelnika. Przesunąłem stolik, zaaranżowałem trochę wolnego miejsca i wychyliłem nos z pokoju. Korzystając z nieuwagi domowników zachachmęciłem ogromny, skórzany fotel z salonu. Na miejscu została spora kanapa i drugi fotel do pary. Wystarczy. Tłumaczyć się będę później.

Kiedy wreszcie doprowadziłem pokój do porządku zacząłem przechadzać się majestatycznie wzdłuż nowego ładu. Jak władca wizytujący nowo-wybudowane miasto miłościwie przymykałem oczy na małe buble konstrukcyjne. Odwróciłem wzrok od Szymborskiej ściśniętej pomiędzy Suworowem i Baśniami tysiąca i jednej nocy, chrząknąłem przy Faulknerze w uściskach gramatyki języka rosyjskiego i słownika łacińsko-polskiego i dosunąłem stopą stertę notatek do szafy z ubraniami. Nadszedł czas wybrać ambitną lekturę i oddać się wydumanej kontemplacji. Sięgnąłem po Eseje Alberta Camusa i rozsiadłem się wygodnie na zdobycznym fotelu. Wdziałem po profesorsku okulary, otwarłem traktaty na sześćdziesiątej pierwszej i zasnąłem. Po profesorsku. Z książką na brzuchu.


www.facebook.pl/warteswieczki


Dżafar Mezher.