Z jaką pieczołowitością zadbałem wczoraj o swój księgozbiór!
Po
przebudzeniu opanował mnie niepokój. Może to halny rozpanoszył się po
krakowskich osiedlach i popychając co bardziej umęczone dusze do samobójstwa
mnie w stronę morderczej misji skierował? Może odpływ spiętrzonej adrenaliny
zaczął dawać się we znaki i pobudził do znalezienia sobie zajęcia na kolejne
tygodnie? Stanąłem przed domową biblioteką, przejechałem palcem po półkach i
zebrałem grubą warstwę kurzu – to sygnał, że najwyższa pora na gruntowne
porządki. Na regałach od dłuższego czasu panował mocny rozgardiasz. Przemieszanie
z poplątaniem. Nie jestem wielkim radykałem, ale jak u diabła można ożenić Kołakowskiego,
Pilcha i Camusa ze zbiorem opowiadań science-fiction. To trochę uwłaczające. Na
innej wieży „Spalony” Andrzeja Iwana zsuwał się powoli z „Młota na czarownicę”.
Jeszcze tydzień, dwa i pociągnąłby za sobą „Vade-mecum” Norwida i cały stos z
Vonnegutem, Łysiakiem, Wańkowiczem i Janem Chryzostomem Paskiem. Wszystko
runęłoby z hukiem i przygwoździło Llose, Manna i Hessego, a stamtąd prosto w
wielką poduszkę ze zużytych notatek. Zużyte notatki, jak inne zużyte produkty,
powinno się wyrzucać – bo na co one komu? Ale przyznam się wstydliwie, że mam z
tym lekki problem. Jestem odrobinę sentymentalny. Wiem, że nie wezmę się za
wertowanie dawnych zapisków, ale kolekcjonuję je uparcie i składuje w szufladach
i kartonach. Najczęściej jednak walają się bezwstydnie po ziemi i urastają do
monstrualnych rozmiarów.
Na
początku sprzątania zdecydowałem się wypowiedzieć im wojnę. Usiadłem
zdeterminowany na środku pokoju i skrzętnie, cierpliwie dokonywałem selekcji.
Po godzinie przeglądania plik do wyrzucenia nie był grubszy od trzydziesto-dwu
kartkowego zeszytu. Zaparzyłem sobie kawę i stojąc oparty o framugę przyglądałem
się wynikom tej Syzyfowej pracy. Po pierwszych wysiłkach pokój wyglądał gorzej
niż przed moimi żwawymi podrygami – istna stajnia Augiasza. Właściwie to na co
komu porządki? Chaos jest twórczy. Dopiłem kawę i nogą przesunąłem wszystkie
arkusze pod szafę. Skoro notatki mam już posegregowane nadszedł czas zająć się
książkami. W pokoju mam pięć szerokich regałów obładowanych tomiskami do tego
stopnia, że drewniane półki uginają się pod ich ciężarem – aż strach cokolwiek
ruszyć. Przy biurku „półka” z książek, a po kątach piętrzące się wieże. Zabawa
na cały etat. Zakasałem rękawy i wziąłem się do pracy. Książka po książce
wysuwałem je z siedlisk, z namaszczeniem ścierałem kurz i segregowałem w stosy
na ziemi. Kiedyś miałem pomysł zindeksowania całego zbioru, ale po kilku
zapisanych stronach uznałem, że to wcale nie jest taka dobra myśl.
Po
pewnym czasie w pokoju wyrosło kilkanaście drapaczy chmur, a ja nadal konsekwentnie
budowałem kolejne. Zmęczony usiadłem po turecku na ostatnim wolnym skrawku
podłogi. Zapodziany po głowę w książkowym chruśniaku zacząłem się zastanawiać
nad pewnym fenomenem – dostępem do słowa pisanego. Kiedy w piętnastym wieku
Gutenberg wynalazł druk rzesze mnichów – skrybów, pochylonych przy świeczce nad
przepisywaniem dzieł mogły wyprostować plecy i zając się plewieniem chwastów w
opactwach. Gdy z każdym rokiem druk był udoskonalany, ręczne przepisywanie
opasłych tomów stało się niewarte świeczki. Wiedza na powrót wyzwalała się spod
monopolu Kościoła i docierała do szerszych kręgów.
Odpaliłem
papierosa i uważając żeby przypadkiem nie skrzesać ognia aleksandryjskiego
oddałem się melancholijnemu nastrojowi. Wydaję się to dość znamienne podczas
sprzątania – tak jak biała ściana zamienia się w fascynujący obraz podczas
nauki, tak melancholia opada ciężko na powieki w trakcie porządków.
Lata
mijały (ja siedziałem w bunkrze sztuki), a książki zamieniły się w dobro
powszechne. Księgarnie w wolnej Polsce wyrastały jak grzyby po deszczu, a
liczba czytelników malała wprost proporcjonalnie. Kiedy zniknęła cenzura i
wydawnictwa podziemne, książki nie były już owiane nimbem tajemnicy i nie
stanowiły zakazanego owocu okazało się, że czytamy książki tych lepszych aktorów.
Wiem
że to banał – stwierdzać, że moi rówieśnicy pędzą za wymarzonymi karierami,
marzą o wielkich posiadłościach, szybkich samochodach i trawią cały swój czas i
energię w tej gonitwie. Nie odkryję Ameryki pisząc, że starsze pokolenia
walcząc z absurdami polskiej rzeczywistości nie mają sił sięgnąć po książkę,
ale nie zmienia to faktu, że jest to najzwyczajniej smutne. „Cała Polska czyta
dzieciom” – dobre sobie. Mało, że nie czytamy – dajemy się rozproszyć przez Internet
i ogrom statusów, twittów, komentarzy i blogów . Wiem, wiem. Dzięki temu mogę
wam napisać o której wstałem, co zjadłem na śniadanie i pochwalić się obiadowym
zdjęciem miseczki ryżu, upstrzyć, upudrować kilka zdań i z narcystycznym zapałem odświeżać licznik
wyświetleń. Ach to moje „Warte świeczki”.
Otrząsnąłem
się, dogasiłem papierosa i wróciłem do sprzątania. Początkowy, ambitny plan
rzeczowego posegregowania prywatnego zbioru z czasem zaczął blaknąć. Żeby nie
zadręczać się wyrzutami sumienia, odkładając stosy książek na półki przypomniałem sobie jaki miałem
zwyczaj testowania nowo-poznanych, interesujących dziewczyn. Poznając świeżą
kandydatkę na przyszłą byłą rozmowę umyślnie nakierowywałem na literaturę i
pytałem o ulubioną książkę. Jeżeli nie popełniała kardynalnego błędu
odpowiadając, że Coelho albo inny szarlatan zdań pojedynczych dociekałem, czy
czytała Dostojewskiego i Camusa. Szanse kandydatki, która nie miała
sposobności, czasu, okazji czy sił zapoznania się z ich twórczością nikły w
oczach. Nie dziwota, że przez tak długi czas byłem singlem. Cóż – taka moja
mała nerwica natręctw, wycyzelowane "Nie czytasz - nie idę z Tobą do łóżka". Czasami,
kiedy dziewczyna nie znała ani Fiodora, ani Alberta, ale posiadała szereg innych
argumentów przemawiających w jej obronie miłosiernie dawałem takiej wtórnej, słodkiej analfabetce drugą
szansę i proponowałem spotkanie pod „Erosem Bendato” Mitoraja. Nie pod
ratuszem, nie pod głową – pod „Erosem Bendato” Mitoraja. Ostatnia deska
ratunku, koło ratunkowe. Z Krakowa, czy nie – żadnej taryfy ulgowej. W
rezultacie weekendy spędzałem samotnie w swojej twierdzy poznając kolejne dzieła
klasyków, paradoksalnie zawyżając wymagania wstępne wobec następnych dziewczyn.
Błędne koło.
Uśmiechnąłem
się pod nosem rozmyślając nad swoimi neurotycznymi odruchami. Powoli kończyłem
przedsięwzięcie. Zanim uporałem się z niedobitkami niezameldowanych pozycji
wpadł mi do głowy pomysł urządzenia nowego kąta czytelnika. Przesunąłem stolik,
zaaranżowałem trochę wolnego miejsca i wychyliłem nos z pokoju. Korzystając z
nieuwagi domowników zachachmęciłem ogromny, skórzany fotel z salonu. Na miejscu
została spora kanapa i drugi fotel do pary. Wystarczy. Tłumaczyć się będę
później.
Kiedy
wreszcie doprowadziłem pokój do porządku zacząłem przechadzać się
majestatycznie wzdłuż nowego ładu. Jak władca wizytujący nowo-wybudowane miasto
miłościwie przymykałem oczy na małe buble konstrukcyjne. Odwróciłem wzrok od
Szymborskiej ściśniętej pomiędzy Suworowem i Baśniami tysiąca i jednej nocy,
chrząknąłem przy Faulknerze w uściskach gramatyki języka rosyjskiego i słownika
łacińsko-polskiego i dosunąłem stopą stertę notatek do szafy z ubraniami. Nadszedł
czas wybrać ambitną lekturę i oddać się wydumanej kontemplacji. Sięgnąłem po Eseje
Alberta Camusa i rozsiadłem się wygodnie na zdobycznym fotelu. Wdziałem po
profesorsku okulary, otwarłem traktaty na sześćdziesiątej pierwszej i zasnąłem. Po profesorsku. Z książką na brzuchu.
www.facebook.pl/warteswieczki
Dżafar Mezher.