niedziela, 13 września 2015

Terroryści na gapę.

Przeczytałem ostatnie strony, odłożyłem książkę na siedzenie i wlepiłem wzrok w okno. Pociąg pędził przez skąpane w porannym słońcu krajobrazy regionu Emilia Romania. Zielone pola przewijały się jedno za drugim i znikały wciągane przez wszystko co zostawiałem za plecami: Wenecję, spokój ducha i marzenie o małym atelier na strychu weneckiego pałacyku. Spojrzałem na zegarek. Powinienem być w Bolonii na czas. Tym razem samolot mi nie ucieknie. Tym razem mam ze sobą dowód osobisty. Tym razem mam nadzieję, że nikt nie rzuci się pod pędzący pociąg.

Gorące promienie lizały czerwono-krwistą okładkę „Uległości” Houellebecqa. Na okładce włoskiego tłumaczenia widniał mały lis, jakby cały z brązu zastygł w gotowości na zastawionym stole w restauracji. Przeczytałem jeszcze raz ostatni rozdział i z mieszanym uczuciem stwierdziłem, że Houellebecq wybrał zakończenie, które przewidziałem. Mam w zwyczaju przerywać lekturę i prognozować ostatnie akapity i w przypadku „Uległości”, o dziwo, nie było to trudne. 

Zapatrzyłem się z powrotem w okno. „Uległość” pałętała się jeszcze odległym echem w mojej głowie. Uległość, czyli tłumaczenie arabskiego „Islam”, całkowite oddanie Bogu, to pozycja z kategorii political fiction opowiadająca o konsekwencjach wygranej prezydenckich wyborów 2022 we Francji przez kandydata z „Muzułmańskiego bractwa”. Jej publikacja zbiegła się z tragicznymi wydarzeniami z 7 stycznia bieżącego roku w Paryżu. Tydzień później na półki włoskich księgarni trafiło tłumaczenie pod patronatem wydawnictwa Romanzo Bompiani. Kilka dni temu doczekaliśmy się również tłumaczenia polskiego. Echo nie słabło. Główna postać to typowy „antybohater”, pozbawiony powołania profesor uniwersytecki, specjalista od Huysmansa, lubujący się młodych studentkach. I to właśnie on zabiera nas w wycieczkę po politycznych transformacjach, które mogłyby zajść w niedalekiej przyszłości. 

Skręciłem papierosa i poszedłem zapalić w toalecie, żeby strząsnąć z siebie wizję politycznego Islamu panoszącego się w Europie. Po drodze minąłem czterech arabów jadących w milczeniu. Ich długie, lśniące w słońcu brody przywołały wspomnienia z pobytu w Arabii Saudyjskiej. Przy drzwiach do toalety dwóch innych rozmawiało po arabsku i rozglądało się nerwowo. 

Chcąc nie chcąc zacząłem się zastanawiać nad falami imigrantów, które przetaczają się przez Europę niczym odwrócona krucjata ludowa, która w XI wieku zmierzała do ziemi świętej. Uchyliłem okno i zaciągnąłem się głęboko. Obecnie Niemcy i Austria, gotowe rozpatrzyć wnioski Syryjczyków to nowe Jeruzalem. 

Kryzys imigracyjny nasilił się w 2011, ale dopiero od pewnego czasu nie schodzi z czołówek wiadomości. Na portalach społeczniościowych Polacy dają upust nienawiści tłumacząc, że Polska należy do nich i żadnych obcych przyjmować nie chcą. Powoli sam zaczynam czuć się obco w granicach, jakby nie było „swojego kraju”. Jak tak dalej pójdzie, jedynie język ojczysty i paszport będzie mnie z nim identyfikował. Dopalałem papierosa i szukałem złotego środka, wyważonego argumentu, wokół którego mógłbym skonstruować artykuł na temat uchodźców, ale ilość internetowych „hejtów” mnie blokowała. Jedyne co przyszło mi do głowy to wyliczenie i pogrupowanie wiodących postaw w obliczu kryzysu. 

Wróciłem na swoje miejsce i usiadłem tyłem do kierunku jazdy, jakby miało to w jakiś sposób oddalić perspektywę powrotu do kraju. Oczami wyobraźni widziałem swoje przytulne atelier w Wenecji. Próbowałem wyobrazić sobie, jak weneckie życie płynie dalej bez mojej obecności. Turystów blokujących ciasne uliczki, pozbawionych oddechu przy moście westchnień, spacerujących pomiędzy gołebiami na Placu Świętego Marka, wspinających się po stopniach Rialto. 

Z błogostanu wybił mnie huk pociągu jadącego w przeciwnym kierunku. Freccia-bianca, włoskie TGV. Odrobinę wyższa klasa, większa prędkość i bilety conajmniej raz droższe od mojego interregionalnego. Pomyślałem o Thalys. Wzdrygnąłem się na samą myśl tragedii, która mogła się tam rozegrać, gdyby nie przypadek i bohaterstwo trzech żołnierzy. Przypomniałem sobie dwóch arabów konspirujących przy drzwiach do toalety i poczułem lekki niepokój. Absurdalny, jednak niepokój. Wyobraziłem sobie, że wyciągają zdobyte na czarnym rynku karabiny AK-47, z buta otwierają drzwi do przedziału i zaczynają strzelać seriami w kierunku pasażerów, którzy nie mają dokąd uciec. Kontynuują rzeź aż do ostatniego wagonu i ostatnimi pociskami malują Pollocka na ścianach, albo gorzej - naciskaja czerwony guzik na pilocie przepastnego pasa z materiałami wybuchowymi i rozsadzają pociąg w drobny mak.

Na widok konduktora zbledli i zaczęli żywo gestykulować. Ci, którzy w mojej głowie jeszcze chwilę temu masakrowali Bogu ducha winnych na trasie Wenecja - Bolonia… jechali bez biletów. 

Ze względu na moją dziedzinę zawodową, czyli freelancing z językiem arabskim na karku, orientuję się odrobinę więcej od przeciętnego Kowalskiego w kwestiach Islamu i Bliskiego Wschodu. Pomimo to, przez moment sam czułem absurdalny strach. 

Nie trzeba geniusza, żeby stwierdzić, że polityka to granie na emocjach. Te negatywne sprawiają, że opinia publiczna broni się rękami i nogami przed „innym” - bo inny, w tym przypadku arab czy muzułmanin, jest źródłem strachu. Tym, który zabierze pracę, pieniądzę i zacznie panoszyć się po katolickiej Polsce ze swoimi „szariatami”. Cóż.

Społeczeństwo wychowane na wiadomościach telewizyjnych i artykułach krążących po mediach społecznościowych od 2001 roku karmione jest różnorakiej maści odżywkami dotyczącymi „Wojny z terroryzmem”, która nota bene, wpisuje się pięknie w angielskie „Fighting for peace is like fucking for virginity”. Obraz muzułmanów w światowych mediach jest jak odbicie uśmiechu w krzywym zwierciadle, dlatego nie można się dziwić, że przeciętny Europejczyk, zwłaszcza z krajów Europy wschodniej, automatycznie kojarzy słowo Arab ze słowem muzułmanin i teorrorysta. Swoją drogą samozwańcze Państwo Islamskie zapewniło krytykom Islamu źródło argumentów na kolejne dekady w medialnej batalii o tożsamość muzułmanów i Arabów. Ale nie możemy się zasłaniać ignorancją i pielęgnować nienawiści wobec obcego, zwłaszcza w obliczu tragedii, która rozgrywa się obecnie na Bliskim Wschodzie. Przerzucanie się argumentami o odpowiedzialności za bliskowschodni bałagan, też nie ma sensu, ponieważ rzeczywistość jest jasna - kryzys humanitarny, który należy rozwiązać. Odruch strachu jest naturalny, ale nie należy mu ulegać i wczołgiwać się głębiej w kokon uwity z bałamutnych stereotypów. Należy pokonać strach i rozważnie udzielić pomocy ludziom, którzy najzwyczajniej w świecie uciekają przed śmiercią.