niedziela, 18 sierpnia 2013

Seans duchów.



Protesty  w okolicach Placu Ramsis.


Mike Hanna, wieloletni korespondent wojenny, aktualnie stacjonujący w Kairze. Współpracuje między innymi z Al-Jazeerą, Egypt Independent i BBC World. Miałem przyjemność zaprzyjaźnić się z nim podczas mojego ostatniego pobytu w Egipcie. Zamieszczam tłumaczenie fragmentu jego niepublikowanych dzienników, opisujących ostatnie wydarzenia w Kairze.


"Seans duchów"

Sobota 3:41 rano.

Przylgnąłem mocniej do ściany i wstrzymałem oddech. Mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Jedynie kurz tanczył leniwie w smudze księżycowego światła, które zakradło się do klatki i padało na schody. Zza uchylonych drzwi dochodził zdecydowany stukot kroków. Ktoś maszerował ulicą. Kropla potu spłynęła z mojego czoła i zawisła na nosie. W miarę jak stukot zbliżał się do mojej kryjówki, zamknąłem oczy, a kropla skapnęła na obiektyw aparatu.

Ścisnąłem go mocniej spoconymi dłońmi i przypomniałem sobie jak kilka godzin temu, jeszcze przed godziną policyjną, skulony, robiłem na ulicy zdjęcia wijącego sie z bólu Egipcjanina. Krzyki mieszały się z hukami wystrzałów, w oddali wojsko skupione wokół piaskowych czołgów rozpoczynało pacyfikację placu. Gdzie to było? Plac Tahrir, serce rewolucji już dawno zostało zabarykadowane przez siły generała al-Sisiego. Pamiętam ucieczkę mostem. Biegłem wśród zaprzyjaźnionych egipskich dziennikarzy i zwykłych Egipcjan, którzy wyszli na ulice protestować przeciwko wojskowemu przewrotowi. Biegliśmy jakieś 300 metrów, ale wówczas wydawało mi się, że mam przed sobą dystans maratoński. Ktoś do nas strzelał. Wojsko? Policja? Grupy uzbrojonych cywilów? Nagle usłyszałem jęk i odgłos jakby ktoś rzucił workiem z ziemniakami o ziemię. To był Ahmed - dziennikarz al-Masri al-Youm. Zatrzymałem się na chwilę i zobaczyłem go leżącego twarzą na asfalcie. W potylicy miał wielką, karmazynowo-czarną dziurę. Ktoś szarpnął mnie za ramię i krzyknął do ucha: "te skurwiele używają wybuchowej amunicji! Biegnij!". Pamiętam swój urwany oddech, kurz w ustach i nieustanny dźwięk klaksonów. Zbiegliśmy wreszcie z mostu i skręciliśmy w wąska alejkę. "Kto do nas strzelał?! Widzieliście jakieś mundury?" - krzyknąłem przed siebie. Nikt się nie obrócił. Wszyscy biegli napompowani adrenaliną i zwierzęcą chęcią przetrwania. Obróciłem się za siebie i zobaczyłem profile tłumu przerażonych twarzy. Młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni, dzieci. Zbiegali z mostu i pędzili na wprost. Ktoś krzyczał gniewnie: "Strzelają z helikoptera! Te dranie strzelają z helikoptera! Uciekajcie z Ramsis!". No tak. Plac Ramsis. Jak mogłem zapomnieć.

Kroki powoli się oddalały. Przełknąłem głośno ślinę i przypomniałem sobie, że od rana nie miałem nic w ustach. Wszedłem powoli schodami na drugie piętro i otworzyłem ostrożnie okno na ulicę. Wychyliłem się i upewniłem, że jest pusta. Godzina policyjna od 19. Usiadłem na zimnej posadce i zacząłem przeglądać zdjęcia. Zdjęcia z krwawego piątku gniewu.

Klisze się zmieniały. Widziałem skandujące tłumy. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi uzbrojonych w swoje przekonania i gardła nie do zdarcia. Oczy mieniące się pragnieniem zemsty. Dwa dni wcześniej Egipt spłynał krwią sześciuset osób. Bezchmurne niebo, palące słońce i żołnierze ze wzrokiem ukrytym pod cieniem piaskowych kasków. Ile deszczu musi spaść, żeby zmyć krew z ulic Kairu? Zdjęcie uśmiechniętego Ahmeda ze starym Canonem przewieszonym przez szyję. Zdjęcia ofiar wyścielających bezwładnie plac przy dworcu Ramsis. Zdjęcie ciała Ahmeda leżącego w karmazynowej kałuży na tle wycelowanych karabinów. Kiedy to zrobiłem?.. Zielony dywan w pobliskim meczecie z czerwonymi plamami.

"Uciekajcie z Ramsis" - krzyczały tłumy staczające się z mostu. Machinalnie sięgnąłem po aparat i zacząłem robić zdjęcia. "Mike! Tutaj! Biegiem! Do meczetu!". Zerwałem się na nogi i dobiegłem do swojego kierowcy, który czekał w drzwiach małej sali modlitewnej. Od tygodnia przemierzaliśmy wspólnie Kair w niebieskim Peugeocie. Do środy, kiedy ledwo uszliśmy z życiem podczas likwidacji obozu zwolenników obalonego prezydenta. Samochód do teraz zalega spalony na skwerze. Wbiegłem do środka i usłyszałem za sobą zatrzaskiwane drzwi.

Wchodząc do jakiegokolwiek meczetu należy ściągnąć buty. Zanim muzułmanin przystąpi do rytualnej modlitwy musi dokonać ablucji. Umyć swoją ziemską powłokę, żeby oddać hołd Allahowi. Kiedy wszedłem do tamtej sali modlitewnej zobaczyłem najpierw plamy krwi na zielonym dywanie i szereg konających ludzi. Pomiędzy nimi, w brudnych kitlach, uwijało się trzech lekarzy. Dwadzieścia cztery ciała zabitych leżały pod północną ścianą. Na każdej wymalowany był grymas bólu i zaskoczenia. Jakby każdemu pozostał ułamek sekundy po postrzale na uzmysłowienie sobie, że umiera. Większość z zabitych miało przy sobie dokumenty. Pomocnicy lekarzy wypisywali ich dane osobowe permanentnym markerem na przedramionach. Po twarzach niektórych zabitych pozostała jedynie krwawa miazga. Naprawdę użyto wybuchowej amunicji?..

W naprędce zaimprowizowanym lazarecie znalazło również schronienie kilku dziennikarzy i przypadkowi Egipcjanie. Ludzie różnie reagują na nagłą, niewytłumaczalną tragedię. Niektórzy milkną jak kamień, inni lamentują i wyrywają sobie włosy z głowy, a inni oddają się w boską opiekę, recytują Koran i wycierają czołami dywan. Korespondenci wojenni są przyzwyczjeni do takich widoków. Mam już ponad pięćdziesiąt lat na karku i widziałem w swoim życiu niejedną śmierć. Afganistan, Jugosławia, Irak, Palestyna. Ale każda wstrząsa mną tak samo. Nie mógłbym wykonywać tej pracy z sercem przemienionym w kamień. To nie jest zawód dla cyników.

W kącie meczetu modliło się kilku członków Bractwa Muzułmańskiego. Kiedy skończyli, podszedłem do nich i zapytałem otwarcie: co dalej? Jak znaleźć wyjście z tej sytuacji? Złożyli w ciszy dywany, chwycili mnie pod ramię i zaprowadzili do ciał obleczonych w białe płótna. Wskazali palcami i odeszli. Stałem tam jeszcze długo i myślałem. Odsunięty przez wojsko od władzy prezydent Mursi został wybrany w demokratycznych wyborach. Ludzie, którzy oddali na niego głos, po wojskowym przewrocie wyszli na ulice go wspierać. Zapłacili za to życiem. Członkowie Bractwa chcieli mi powiedzieć - niech wojsko negocjuje z martwymi.

Mike Hanna