Po
całym dniu przygód i zmagań z codziennością wracam do domu zmęczony jak
niewolnik na galerze, osuwam się na kanapę i włączam wiadomości. Wiem, że
dookoła życie wybija szalony rytm i dudni nieprzerwanie. Chcę być na bieżąco.
Rzucam pilot na fotel obok, biorę opakowanie słonych paluszków i zaczynam
oglądać. Czuję jakiś irracjonalny obowiązek trzymania ręki na pulsie, śledzenia
polskiej rzeczywistości i wydarzeń z życia politycznego.
Włączam
wiadomości i już na początku dowiaduję się, że syn premiera, łączony z wielką
gorączką złota decyduje się na pozwanie tabloidów i najmuje do tego głównego
bohatera rodziny Adamsów – pseudo polityka, który będąc kiedyś Ministrem
Edukacji był pełen pomysłów na zreformowanie oświaty. Obniżył próg zdawalności
egzaminu dojrzałości niemal do poziomu progu wyborczego, wprowadził amnestię
maturalną i chciał wyrzucić z kanonu lektur Gombrowicza. Dobre posunięcie.
W
następnym fleszu informacyjnym okazuje się, że główna partia opozycyjna nie
zapomniała o fundamencie swojej polityki i insynuuje, że podczas ostatnich
wyborów parlamentarnych mogło dojść do mataczenia. Poseł Prawa i Sprawiedliwości
obwieszcza, że serwery Państwowej Komisji Wyborczej znajdowały się w Rosji tym
samym dolewając oliwy (żeby nie napisać paliwa samolotowego) do ognia paranoi
swojego elektoratu. Zastanawia mnie, czy te wszystkie pomysły biorą się z jakiś
majaków drobnego prezesa, który mieszkając w wielkim domu przewraca się w nocy
z boku na bok i budzi cały zlany potem z tym niebezpiecznym błyskiem w oczach.
Przypomina mi się obrazek satyryczny, na którym prezes krzyczy na konferencji
„Smoleńsk k****!”.
Zapadam
się głębiej w kanapie i zaczynam żałować, że pilot nie jest na wyciągnięcie
ręki. Wzdycham głęboko i słucham o tym, że detektyw Rutkowski zobowiązuje się
odnaleźć złoto zakopane gdzieś przez Marcina P. Naczelny śledczy
Rzeczpospolitej w ciemnych okularach podkreślających kwadratową szczękę
twardziela na miarę amerykańskich filmów jest zdeterminowany do przeprowadzenia
brawurowej akcji. Przyglądam mu się z coraz większym zdziwieniem i uderza mnie,
że Hollywood nie zgłosiło się jeszcze do niego z propozycją odegrania jakiejś
małej roli obok plejady gwiazd w Niezniszczalnych.
Zmęczony
ilością absurdów miałem już sięgnąć po pilota, ale pomyślałem, że poczekam
jeszcze na sportowe. W końcu zawsze bardziej interesowała mnie piłka nożna niż
polityczne kabarety na Wiejskiej. I wtedy na otwarcie gruchnęła wiadomość, że
za transmisje ze zmagań naszych piłkarskich orłów o finały Mistrzostw w
Brazylii będzie trzeba zapłacić 20, słownie dwadzieścia złotych od meczu. Jak
to, u diabła? Mam płacić dwadzieścia złotych, żeby zobaczyć jak kadra
przepłacanych łamag kopie się po czołach? Dwadzieścia złotych za oglądanie para
olimpijczyków wykluczonych z Olimpiady przez niedopatrzenia ze strony komisji?
Przepraszam para olimpijczyków – takie porównania są dla nich uwłaczające.
Śmiechu warte – za oglądanie niektórych meczów reprezentacji powinni płacić
widzom, nie na odwrót.
To
już przelało czarę goryczy. Zwlokłem się z kanapy i wyłączyłem telewizor. Od
dawna zdawałem sobie sprawę, że najzdrowszym sposobem obcowania z naszą polską
rzeczywistością jest nieustanne komentowanie jej w sposób na jaki zasługuje –
cyniczny. Ale natężenie bzdur zgotowanych przez polityków i serwowanych przez
media mnie przerósł. Ktoś powinien opracować wskaźnik radioaktywności absurdów
sączących się przez odbiorniki i przed każdym blokiem informacyjnym ostrzegać
widzów o szkodliwości transmisji. Znak opadów promieniotwórczych w lewym górnym
rogu.
Bo
skoro nawet miękkie narkotyki są w Polsce zakazane, o szkodliwości alkoholu
trąbi się na lewo i prawo, a na każdej paczce papierosów widnieje przypomnienie
o naszej śmiertelności nie widzę powodu dlaczego telewizja nie miałaby
ostrzegać przed gęstością chmury promieniowania pojawiającej się nad widzami
podczas danej transmisji.
Dobrze.
Zejdźmy na ziemię. Stacje telewizyjne tego nie zrobią. My to możemy zrobić.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie portalu, który byłby dla internautów
odpowiednikiem podawanego prewencyjne płynu Lugola. W jednej sekcji byłyby
zamieszczone artykuły zebrane z całej sieci o wyjątkowo wysokim natężeniu
absurdów, w drugiej – symetrycznie – dawka jodu na odreagowanie.
Kto
wie? Może za jakiś czas na poczytnych portalach pojawią się głosy oburzenia
dziennikarzy dotkniętych przez działalność nowego serwisu internetowego. Mam
już nawet nazwę, ale zachowam ją na później.
Dżafar Mezher.