środa, 5 września 2012

Wskaźnik natężenia absurdu.





Po całym dniu przygód i zmagań z codziennością wracam do domu zmęczony jak niewolnik na galerze, osuwam się na kanapę i włączam wiadomości. Wiem, że dookoła życie wybija szalony rytm i dudni nieprzerwanie. Chcę być na bieżąco. Rzucam pilot na fotel obok, biorę opakowanie słonych paluszków i zaczynam oglądać. Czuję jakiś irracjonalny obowiązek trzymania ręki na pulsie, śledzenia polskiej rzeczywistości i wydarzeń z życia politycznego.


Włączam wiadomości i już na początku dowiaduję się, że syn premiera, łączony z wielką gorączką złota decyduje się na pozwanie tabloidów i najmuje do tego głównego bohatera rodziny Adamsów – pseudo polityka, który będąc kiedyś Ministrem Edukacji był pełen pomysłów na zreformowanie oświaty. Obniżył próg zdawalności egzaminu dojrzałości niemal do poziomu progu wyborczego, wprowadził amnestię maturalną i chciał wyrzucić z kanonu lektur Gombrowicza. Dobre posunięcie.

W następnym fleszu informacyjnym okazuje się, że główna partia opozycyjna nie zapomniała o fundamencie swojej polityki i insynuuje, że podczas ostatnich wyborów parlamentarnych mogło dojść do mataczenia. Poseł Prawa i Sprawiedliwości obwieszcza, że serwery Państwowej Komisji Wyborczej znajdowały się w Rosji tym samym dolewając oliwy (żeby nie napisać paliwa samolotowego) do ognia paranoi swojego elektoratu. Zastanawia mnie, czy te wszystkie pomysły biorą się z jakiś majaków drobnego prezesa, który mieszkając w wielkim domu przewraca się w nocy z boku na bok i budzi cały zlany potem z tym niebezpiecznym błyskiem w oczach. Przypomina mi się obrazek satyryczny, na którym prezes krzyczy na konferencji „Smoleńsk k****!”.

Zapadam się głębiej w kanapie i zaczynam żałować, że pilot nie jest na wyciągnięcie ręki. Wzdycham głęboko i słucham o tym, że detektyw Rutkowski zobowiązuje się odnaleźć złoto zakopane gdzieś przez Marcina P. Naczelny śledczy Rzeczpospolitej w ciemnych okularach podkreślających kwadratową szczękę twardziela na miarę amerykańskich filmów jest zdeterminowany do przeprowadzenia brawurowej akcji. Przyglądam mu się z coraz większym zdziwieniem i uderza mnie, że Hollywood nie zgłosiło się jeszcze do niego z propozycją odegrania jakiejś małej roli obok plejady gwiazd w Niezniszczalnych.

Zmęczony ilością absurdów miałem już sięgnąć po pilota, ale pomyślałem, że poczekam jeszcze na sportowe. W końcu zawsze bardziej interesowała mnie piłka nożna niż polityczne kabarety na Wiejskiej. I wtedy na otwarcie gruchnęła wiadomość, że za transmisje ze zmagań naszych piłkarskich orłów o finały Mistrzostw w Brazylii będzie trzeba zapłacić 20, słownie dwadzieścia złotych od meczu. Jak to, u diabła? Mam płacić dwadzieścia złotych, żeby zobaczyć jak kadra przepłacanych łamag kopie się po czołach? Dwadzieścia złotych za oglądanie para olimpijczyków wykluczonych z Olimpiady przez niedopatrzenia ze strony komisji? Przepraszam para olimpijczyków – takie porównania są dla nich uwłaczające. Śmiechu warte – za oglądanie niektórych meczów reprezentacji powinni płacić widzom, nie na odwrót.

To już przelało czarę goryczy. Zwlokłem się z kanapy i wyłączyłem telewizor. Od dawna zdawałem sobie sprawę, że najzdrowszym sposobem obcowania z naszą polską rzeczywistością jest nieustanne komentowanie jej w sposób na jaki zasługuje – cyniczny. Ale natężenie bzdur zgotowanych przez polityków i serwowanych przez media mnie przerósł. Ktoś powinien opracować wskaźnik radioaktywności absurdów sączących się przez odbiorniki i przed każdym blokiem informacyjnym ostrzegać widzów o szkodliwości transmisji. Znak opadów promieniotwórczych w lewym górnym rogu.

Bo skoro nawet miękkie narkotyki są w Polsce zakazane, o szkodliwości alkoholu trąbi się na lewo i prawo, a na każdej paczce papierosów widnieje przypomnienie o naszej śmiertelności nie widzę powodu dlaczego telewizja nie miałaby ostrzegać przed gęstością chmury promieniowania pojawiającej się nad widzami podczas danej transmisji.

Dobrze. Zejdźmy na ziemię. Stacje telewizyjne tego nie zrobią. My to możemy zrobić. Najlepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie portalu, który byłby dla internautów odpowiednikiem podawanego prewencyjne płynu Lugola. W jednej sekcji byłyby zamieszczone artykuły zebrane z całej sieci o wyjątkowo wysokim natężeniu absurdów, w drugiej – symetrycznie – dawka jodu na odreagowanie.

Kto wie? Może za jakiś czas na poczytnych portalach pojawią się głosy oburzenia dziennikarzy dotkniętych przez działalność nowego serwisu internetowego. Mam już nawet nazwę, ale zachowam ją na później.


Dżafar Mezher.