sobota, 8 września 2012

„Ave, Caesar, morituri te salutant”





O wrześniowych majakach, czyli o kampanji w krzywym zwierciadle.


Kiedy otrząsnąłem się dzisiaj koło siedemnastej z transu postanowiłem zrobić krótką przerwę. Wszyscy doskonale znamy to uczucie oderwania od rzeczywistości kiedy po całodziennej sesji podnosimy nos znad książek. Wyginamy głowę na wszystkie strony, przeciągamy się powoli, a pogruchotane kości pojękują głucho.


Studiuję filologię arabską więc przez bite godziny tłumaczę kilometry szlaczków. Niekończąca się historia, ale mało tego – kiedy wreszcie odsuwam fotel od biurka i chwiejnym krokiem wychodzę z pokoju szlaczki włóczą się uparcie za mną.

W kuchni zaparzając herbatę wpadam w czarną dziurę myślową, bo jakiś niuans gramatyczny, który wcześniej stanowił dla mnie sakramencką zagadkę rozjaśnia się niespodziewanie. Siostry skradają się na palcach żeby mnie wystraszyć, ale kiedy odwracam się w ich stronę uciekają z piskiem. Jak ja u diabła muszę wyglądać? Wchodzę do łazienki i w lustrze widzę błyszczące, podkrążone oczy, rozczochraną czuprynę i odrobinę tekstu odbitego na lewym policzku – tak, espresso się skończyło. Siadam na skraju wanny, bo mam kolejne oświecenie translatorskie. Zrywam się w sekundzie i w biegu jeszcze siadam na krześle. Pies szczeka i skacze dookoła, a ja wertuję jak oszalały notatki i z ulgą, że epifania nie zdążyła się jeszcze ulotnić zapisuje nową, lepszą wersję zdania. Dopiero wówczas z poczuciem spełnionego obowiązku mogę wyjść się przewietrzyć.

Wspinam się na rower i powoli, majestatycznie jadę przywitać z dzisiejszym dniem. Zaglądał do mnie uparcie przez okno, ale uparcie chowałem się za długimi zasłonami. Na zewnątrz pomiędzy blokami stada rozkrzyczanych ananasów ganiają się zaciekle. Jeżeli tyle samo w tym frajdy co krzyku to bawią się zabójczo.

Wjeżdżam do parku i oddycham pełnymi płucami. Wiatr lekko muska zapuszczoną brodę, a ja uśmiecham się zadowolony. W powietrzu unosi się ten zapach. Nie jest to zapach opadających liści. Nie jest to zapach jesiennego słońca. Jedynie część z was pozna ten aromat i odróżni go spośród masy innych. Jedynie ci, którzy we wrześniu przesiadują dzielnie i cierpliwie w okopach rozpoznają tę niepowtarzalną aurę. Weterani kampanii poprawkowych poczują, że „zima się zbliża”. Odkąd sięgam pamięcią ta niepowtarzalna wrześniowa woń tysiąca kserówek spowitych dogasającym słońcem towarzyszy mi lojalnie. I rok rocznie, jakby oddając hołd wszystkim dzielnym bohaterom składam kwiaty podczas akademickich uroczystości.

Kiedyś ten zapach przyprawiał mnie o dreszcze. Jak tylko go poczułem wracałem rozgorączkowany do pokoju i zamykałem szczelnie drzwi. Brałem kolejną stertę notatek i rozkładałem nerwowo na ziemi. Dzisiaj krążę wokół Dworka Kościuszki i jak zaprawiony w bojach generał wsłuchuję się w świergot ptaków na gałęziach. Z wyrachowaniem delektuję się chwilami ciszy przed burzą i kontempluję zbliżającą się podróż na front. Wyciągam zza pazuchy piersiówkę, wznoszę cichy toast za wszystkich niezłomnych partyzantów: „Oby drzewa, z których wytną nam trumny nigdy nie wyrosły!” i pociągam długi łyk. Spoglądam na słońce chowające się za horyzontem i ze spokojem konstatuję, że „Na zachodzie bez zmian”. 

Dżafar Mezher.