O wrześniowych majakach,
czyli o kampanji w krzywym zwierciadle.
Kiedy
otrząsnąłem się dzisiaj koło siedemnastej z transu postanowiłem zrobić krótką
przerwę. Wszyscy doskonale znamy to uczucie oderwania od rzeczywistości kiedy
po całodziennej sesji podnosimy nos znad książek. Wyginamy głowę na wszystkie
strony, przeciągamy się powoli, a pogruchotane kości pojękują głucho.
Studiuję
filologię arabską więc przez bite godziny tłumaczę kilometry szlaczków.
Niekończąca się historia, ale mało tego – kiedy wreszcie odsuwam fotel od
biurka i chwiejnym krokiem wychodzę z pokoju szlaczki włóczą się uparcie za
mną.
W
kuchni zaparzając herbatę wpadam w czarną dziurę myślową, bo jakiś niuans
gramatyczny, który wcześniej stanowił dla mnie sakramencką zagadkę rozjaśnia
się niespodziewanie. Siostry skradają się na palcach żeby mnie wystraszyć, ale
kiedy odwracam się w ich stronę uciekają z piskiem. Jak ja u diabła muszę
wyglądać? Wchodzę do łazienki i w lustrze widzę błyszczące, podkrążone oczy,
rozczochraną czuprynę i odrobinę tekstu odbitego na lewym policzku – tak,
espresso się skończyło. Siadam na skraju wanny, bo mam kolejne oświecenie
translatorskie. Zrywam się w sekundzie i w biegu jeszcze siadam na krześle.
Pies szczeka i skacze dookoła, a ja wertuję jak oszalały notatki i z ulgą, że
epifania nie zdążyła się jeszcze ulotnić zapisuje nową, lepszą wersję zdania.
Dopiero wówczas z poczuciem spełnionego obowiązku mogę wyjść się przewietrzyć.
Wspinam
się na rower i powoli, majestatycznie jadę przywitać z dzisiejszym dniem.
Zaglądał do mnie uparcie przez okno, ale uparcie chowałem się za długimi
zasłonami. Na zewnątrz pomiędzy blokami stada rozkrzyczanych ananasów ganiają
się zaciekle. Jeżeli tyle samo w tym frajdy co krzyku to bawią się zabójczo.
Wjeżdżam
do parku i oddycham pełnymi płucami. Wiatr lekko muska zapuszczoną brodę, a ja
uśmiecham się zadowolony. W powietrzu unosi się ten zapach. Nie jest to zapach
opadających liści. Nie jest to zapach jesiennego słońca. Jedynie część z was
pozna ten aromat i odróżni go spośród masy innych. Jedynie ci, którzy we
wrześniu przesiadują dzielnie i cierpliwie w okopach rozpoznają tę
niepowtarzalną aurę. Weterani kampanii poprawkowych poczują, że „zima się
zbliża”. Odkąd sięgam pamięcią ta niepowtarzalna wrześniowa woń tysiąca
kserówek spowitych dogasającym słońcem towarzyszy mi lojalnie. I rok rocznie,
jakby oddając hołd wszystkim dzielnym bohaterom składam kwiaty podczas
akademickich uroczystości.
Kiedyś
ten zapach przyprawiał mnie o dreszcze. Jak tylko go poczułem wracałem
rozgorączkowany do pokoju i zamykałem szczelnie drzwi. Brałem kolejną stertę
notatek i rozkładałem nerwowo na ziemi. Dzisiaj krążę wokół Dworka Kościuszki i
jak zaprawiony w bojach generał wsłuchuję się w świergot ptaków na gałęziach. Z
wyrachowaniem delektuję się chwilami ciszy przed burzą i kontempluję zbliżającą
się podróż na front. Wyciągam zza pazuchy piersiówkę, wznoszę cichy toast za
wszystkich niezłomnych partyzantów: „Oby drzewa, z których wytną nam trumny
nigdy nie wyrosły!” i pociągam długi łyk. Spoglądam na słońce chowające się za
horyzontem i ze spokojem konstatuję, że „Na zachodzie bez zmian”.
Dżafar Mezher.