Chociaż
już zajmowałem się tematem Cecilli Jimenez i freskowej farsy w Hiszpanii czuję
potrzebę powrotu do tego fenomenalnego zjawiska. Pisałem już o wyrządzonej
szkodzie, pisałem o chorym pomyśle pozostawienia portretu „małpy w
niedopasowanej tunice” dla potomnych, o całym szumie medialnym i stanie zdrowia
absolwentki wyimaginowanego ASP w Borja.
Czuję
jednak, że pominąłem kwestię najistotniejszą – pominąłem proces twórczy. Bo cóż
z tego, że media na całym świecie z uwagą godną królewskiego wystąpienia
podczas II wojny światowej śledzą losy i perypetie nowej odsłony sztuki
współczesnej? Cóż z tego, że Internet tonie w najwymyślniejszych aranżacjach
Jeżusa, a internauci przy pomocy memów pastwią się nad rozmazanym jeżem. Jedynie
mural, prawdopodobnie autorstwa Banksy’ego, skupia uwagę na pani Jimenez.
Obrazuje ją pod koniec pracy, całą w czerwonej farbie – może we krwi.
Uważam
zatem, że na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za opisanie procesu
twórczego. To będzie hołd – amatorskie studium psychologiczne stanów
emocjonalnych, przez które nasza kochana staruszka przechodziła podczas pracy.
Popuśćmy
zatem wodze fantazji i przenieśmy się w ten upalny poranek sprzed kilkunastu
dniu do małej mieściny leżącej w sąsiedztwie Saragossy. Noc wcześniej główna
bohaterka – żwawa i rezolutna 80-latka nie może zmrużyć oka. Przewraca się z
boku na bok i wciąż myśli nad coraz gorszym stanem pięknego fresku w swojej
parafii. Zafrasowana wstaje rano i decyduje porozmawiać z księdzem sprawującym
pieczę nad Sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Zdeterminowana i ufna w swoje
umiejętności przedstawia mu plan odrestaurowania pasyjnego fresku. Dodaje, że
wykona całą pracę za kilka drobnych do Królestwa Niebieskiego – w końcu jej
czas zbliża się już dużymi krokami, a nierozsądnie tak podróżować bez żadnych
środków. Otrzymuje pełny kredyt zaufania i z zapałem zabiera się do pracy. Całe
przedpołudnie goni po mieścinie, kupuje farby akrylowe, pędzle i już chełpi się
blaskiem sławy, który na nią spłynie. Wyobraża sobie rozmowy z sąsiadkami,
kiedy wszystkie pochwały będzie przyjmować z udawaną skromnością i przyspiesza
kroku. W południe obładowana farbami przychodzi z powrotem do kościoła.
Rozkłada wszystkie materiały przed smutną i pełną bólu twarzą Jezusa i opiera
ręce na biodrach. Wszystkiemu zza ściany przygląda się ksiądz, który widząc
przygotowania pani Jimenez pozbywa się wszelkich wątpliwości. Znika w
kościelnych kuluarach, dopija kieliszek wytrawnego, splata ręce na okazałym
brzuchu i ucina sobie drzemkę. Pani Jimenez bierze wreszcie pędzel i opanowuje
drżenie rąk. Podchodzi na odległość trzydziestu centymetrów i powoli wykonuje
pierwsze machnięcia. Zatraca się w pracy i z oczami ufiksowanymi na pasji
bożego syna oddaje się artystycznemu uniesieniu. Początkowe, spokojne ruchy
pędzlem zastępuje rozmach dyrygenta orkiestrowego. Na jej czole pojawiają się
krople potu. W kościele co chwile pojawia się jakiś tubylec, aby zmówić
paciorek, ale zamiast tego z zaciekawieniem obserwuje artystkę. Mijają sekundy,
zapomina o zdrowaśce, wzrusza ramionami i wraca do swoich obowiązków.
Dalej
niż w połowie drogi nasza artystka robi sobie przerwę. Z nosem niemal przy
ścianie zaciąga się zapachem świeżej farby i sukcesu. Podniecona wychodzi na
chwilę, aby przypomnieć sobie młodzieńcze marzenia o wielkiej karierze malarki.
Wraca
i… staje jak wryta w ziemię. Z otwartymi ustami, drżącymi wargami, wolno
podchodzi do muru. Na ścianie, gdzie wcześniej był fresk Eliasa Garcii
Martineza widzi jakąś postać z rodziny człekokształtnych z tępym wyrazem twarzy
i spuchniętymi ustami. Podchodzi na miękkich nogach do fresku i nadal nie
wierzy własnym oczom. Osuwa się z łoskotem na ławkę i zastanawia „co się u
diabła stało?!”. Przełyka głośno ślinę, odmawia modlitwę i chwyta z powrotem za
pędzel. Bierze głęboki oddech i zaczyna powtarzać pod nosem: „Jest dobrze,
zaraz to poprawimy”. Stara się dokończyć pracę, ale oddycha płytko, a ręka
wpada w paralityczne rozdygotanie. Zagryza wargi i kontynuuje.
Ksiądz
powoli wybudza się ze snu. Przeciąga leniwie i mlaska ustami. Podnosi się na
łokciu, nalewa kieliszek wina i przeciera oczy. Przybiera maskę dostojeństwa i
z poczuciem spełnionego obowiązku mecenatu kulturowego idzie skontrolować
końcowy rezultat prac restauracyjnych. Wchodzi do kaplicy i widzi plecy
zgarbionej staruszki stojącej naprzeciw fresku. Już otwiera usta, żeby zapytać
o postępy, kiedy Pani Jimenez obraca się i spogląda na niego wzrokiem obłąkańca.
Kładzie pędzel na ławce poczym bezszelestnie wychodzi z kościoła. Tak jak na
muralu Banksy’ego – ręce ma umazane krwią.
Dżafar Mezher.