poniedziałek, 3 września 2012

Freskowej farsy retrospekcja.





Chociaż już zajmowałem się tematem Cecilli Jimenez i freskowej farsy w Hiszpanii czuję potrzebę powrotu do tego fenomenalnego zjawiska. Pisałem już o wyrządzonej szkodzie, pisałem o chorym pomyśle pozostawienia portretu „małpy w niedopasowanej tunice” dla potomnych, o całym szumie medialnym i stanie zdrowia absolwentki wyimaginowanego ASP w Borja.


Czuję jednak, że pominąłem kwestię najistotniejszą – pominąłem proces twórczy. Bo cóż z tego, że media na całym świecie z uwagą godną królewskiego wystąpienia podczas II wojny światowej śledzą losy i perypetie nowej odsłony sztuki współczesnej? Cóż z tego, że Internet tonie w najwymyślniejszych aranżacjach Jeżusa, a internauci przy pomocy memów pastwią się nad rozmazanym jeżem. Jedynie mural, prawdopodobnie autorstwa Banksy’ego, skupia uwagę na pani Jimenez. Obrazuje ją pod koniec pracy, całą w czerwonej farbie – może we krwi.

Uważam zatem, że na moich barkach spoczywa odpowiedzialność za opisanie procesu twórczego. To będzie hołd – amatorskie studium psychologiczne stanów emocjonalnych, przez które nasza kochana staruszka przechodziła podczas pracy.

Popuśćmy zatem wodze fantazji i przenieśmy się w ten upalny poranek sprzed kilkunastu dniu do małej mieściny leżącej w sąsiedztwie Saragossy. Noc wcześniej główna bohaterka – żwawa i rezolutna 80-latka nie może zmrużyć oka. Przewraca się z boku na bok i wciąż myśli nad coraz gorszym stanem pięknego fresku w swojej parafii. Zafrasowana wstaje rano i decyduje porozmawiać z księdzem sprawującym pieczę nad Sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Zdeterminowana i ufna w swoje umiejętności przedstawia mu plan odrestaurowania pasyjnego fresku. Dodaje, że wykona całą pracę za kilka drobnych do Królestwa Niebieskiego – w końcu jej czas zbliża się już dużymi krokami, a nierozsądnie tak podróżować bez żadnych środków. Otrzymuje pełny kredyt zaufania i z zapałem zabiera się do pracy. Całe przedpołudnie goni po mieścinie, kupuje farby akrylowe, pędzle i już chełpi się blaskiem sławy, który na nią spłynie. Wyobraża sobie rozmowy z sąsiadkami, kiedy wszystkie pochwały będzie przyjmować z udawaną skromnością i przyspiesza kroku. W południe obładowana farbami przychodzi z powrotem do kościoła. Rozkłada wszystkie materiały przed smutną i pełną bólu twarzą Jezusa i opiera ręce na biodrach. Wszystkiemu zza ściany przygląda się ksiądz, który widząc przygotowania pani Jimenez pozbywa się wszelkich wątpliwości. Znika w kościelnych kuluarach, dopija kieliszek wytrawnego, splata ręce na okazałym brzuchu i ucina sobie drzemkę. Pani Jimenez bierze wreszcie pędzel i opanowuje drżenie rąk. Podchodzi na odległość trzydziestu centymetrów i powoli wykonuje pierwsze machnięcia. Zatraca się w pracy i z oczami ufiksowanymi na pasji bożego syna oddaje się artystycznemu uniesieniu. Początkowe, spokojne ruchy pędzlem zastępuje rozmach dyrygenta orkiestrowego. Na jej czole pojawiają się krople potu. W kościele co chwile pojawia się jakiś tubylec, aby zmówić paciorek, ale zamiast tego z zaciekawieniem obserwuje artystkę. Mijają sekundy, zapomina o zdrowaśce, wzrusza ramionami i wraca do swoich obowiązków.

Dalej niż w połowie drogi nasza artystka robi sobie przerwę. Z nosem niemal przy ścianie zaciąga się zapachem świeżej farby i sukcesu. Podniecona wychodzi na chwilę, aby przypomnieć sobie młodzieńcze marzenia o wielkiej karierze malarki.

Wraca i… staje jak wryta w ziemię. Z otwartymi ustami, drżącymi wargami, wolno podchodzi do muru. Na ścianie, gdzie wcześniej był fresk Eliasa Garcii Martineza widzi jakąś postać z rodziny człekokształtnych z tępym wyrazem twarzy i spuchniętymi ustami. Podchodzi na miękkich nogach do fresku i nadal nie wierzy własnym oczom. Osuwa się z łoskotem na ławkę i zastanawia „co się u diabła stało?!”. Przełyka głośno ślinę, odmawia modlitwę i chwyta z powrotem za pędzel. Bierze głęboki oddech i zaczyna powtarzać pod nosem: „Jest dobrze, zaraz to poprawimy”. Stara się dokończyć pracę, ale oddycha płytko, a ręka wpada w paralityczne rozdygotanie. Zagryza wargi i kontynuuje.

Ksiądz powoli wybudza się ze snu. Przeciąga leniwie i mlaska ustami. Podnosi się na łokciu, nalewa kieliszek wina i przeciera oczy. Przybiera maskę dostojeństwa i z poczuciem spełnionego obowiązku mecenatu kulturowego idzie skontrolować końcowy rezultat prac restauracyjnych. Wchodzi do kaplicy i widzi plecy zgarbionej staruszki stojącej naprzeciw fresku. Już otwiera usta, żeby zapytać o postępy, kiedy Pani Jimenez obraca się i spogląda na niego wzrokiem obłąkańca. Kładzie pędzel na ławce poczym bezszelestnie wychodzi z kościoła. Tak jak na muralu Banksy’ego – ręce ma umazane krwią.



Dżafar Mezher.