W
zeszłym tygodniu kiedy późnym wieczorem wracałem spacerem z centrum na
skrzyżowaniu ulicy św. Tomasza i św. Krzyża mój wzrok przykuł gruby zeszyt w
okładce imitującej starą książkę. Zatrzymałem się zaciekawiony i rozglądnąłem dookoła.
Ulice były puste. Podniosłem zaintrygowany i odkryłem, że jest zapisany od deski
do deski odręcznym pismem. Prawdopodobnie piórem, ponieważ deszcz mocno rozmył
zawartość. W drodze do domu szukałem jakiegoś podpisu, inicjałów, pseudonimu –
nic nie znalazłem. Niestety wiele stron jest nie do odzyskania. Dzisiaj rano
wybrałem jeden „wpis”, który przy dużej cierpliwości udało się odczytać. Na
koniec uznałem, że wstawię go na „Warte świeczki”
„Pomiędzy prawdą, a Bogiem – pomiędzy wódką, a
zakąską”
Dwie
godziny. Dwie godziny snu, wysokie stężenie alkoholu we krwi i widmo obowiązków
nad głową. Zdolności twórcze kurczą się jak klejnoty w lodowatej wodzie.
Najchętniej padłbym na wznak i wtulił w zimną poduszkę, ale fale gorąca
uderzają w okna i nie pozwalają zapomnieć o wszystkim co jeszcze dzisiaj przede
mną. Na zewnątrz jest trzydzieści stopni w słońcu. Zasuwam ciężkie kotary i
zaczynam rozglądać się po półkach obładowanych książkami. U Kapuścińskiego
przeczytałem kiedyś, że oprócz oczywistej łatwości w obchodzeniu się ze słowem
każdy pisarz czy dziennikarz potrzebuje systematycznej pracy nad swoim
warsztatem. Istnieją oczywiście samorodne talenty, którym żonglowanie słowami
przychodzi z łatwością cyrkowego prestidigitatora, ale takie zjawiska występują
w przyrodzie nader rzadko. Kapuściński narzucał sobie normę pisania minimum
strony dziennie. Kiedy przytrafiały mu się dni pisarskiej bezsilności i
wpatrywał się bezowocnie w maszynę wstawał i przemierzał półki z książkami.
Wybierał coś losowo i otwierał w przypadkowym miejscu. Czytał, aby znaleźć
inspirację.
Na
moim biurku leży „Faktotum” Bukowskiego i „On the Road” Kerouac’a. Dzieła dwóch
wybitnych bitników. Spoglądam na okładkę „W drodze” i widzę uśmiechniętą twarz
Jack’a. Wyobrażam sobie jak zarzuca plecak na ramię, zostawia do połowy
skończony maszynopis powieści na biurku, chwyta butelkę w dłoń i biegnie za
samochodem, który zatrzymał się na poboczu. Ciągle w podróży. Przemierzając
amerykańskie stany i przydrożne bary. Z Nowego Jorku do San-Francisco, od kufla
piwa do kieliszka szkockiej. Tam i z powrotem. Życie w rytmie nieustającej
przygody – życie dla życia.
Bitnicy
przywodzą mi na myśl nasz rodzimy nurt kultywowania życia w nietuzinkowy
sposób. Przywodzą mi na myśl krakowską bohemę. Nie jestem ekspertem w dziedzinie
Przerwy-Tetmajera – znam kilka erotyków. Nie znam twórczości Przybyszewskiego –
wiem, że uwiódł żonę Kasprowicza. Wiem natomiast, że tworząc w okresie tzw. „fin
de siecle”, w cieniu nietzscheańskiej filozofii i pod wpływem Schopenhauera mieli
wiele wspólnego z amerykańskim pokoleniem bitników. Byli nieco głębiej
zakorzenieni w intelektualnej spuściźnie wielkich filozofów niż żwawe pokolenie
amerykańskich poetów rytmu, ale nie przeszkadzało im to eksperymentować z
różnymi środkami i wszystko popijać morzem alkoholu. Odrzucać stereotypy i
konwenanse. Wytyczać nowe drogi i przecierać intelektualne szlaki. Dobrze, za
dużo tej pompy. Tak, czy owak – taka była kiedyś „Młoda Polska”.
Zastanawiam
się jaka jest nasza nowa „Młoda Polska”. „Nowa Młoda Polska” na Stolarskiej jest na
pewno gościnnym lokalem. Wypiłem tam niejedno piwo i wspominam – z tego co
pamiętam – bardzo przyjemnie. Długie wieczory w zadymionej sali. Cztery, czasem
pięć krzeseł wokół okrągłego stołu i co chwilę pełne kufle przed nosem. Ale nie
o taką nową „Młodą Polskę” mi chodzi.
Wracałem
dzisiaj nad ranem spacerem pomiędzy krakowskimi kamienicami w centrum. Chociaż
znam zakamarki Krakowa i z własnego pijackiego doświadczenia wiem jak wyglądają
poranne powroty w glorii i chwale to jednak poczułem się zagubiony. Grupki
pijanych nastolatków nie są mi obce, ale tym razem było inaczej. Żywe portrety
postaci z powieści amerykańskiego pokolenia bitników i nasza tubylcza bohema z
przełomu wieku XIX i XX nijak mają się do dzisiejszych młodych gniewnych.
Daleko
mi do potępiania przedłużających się alkoholowych libacji – byłbym wówczas
ogromnym hipokrytą. Zawsze jednak byłem przekonany, że nasze zgromadzenia i
wielogodzinne eksperymenty z kresem wytrzymałości, pomiędzy dzikim tańcem i Bóg
wie jakimi szalonymi ekspedycjami zawsze były pełne drogocennej substancji. Ile
razy szukaliśmy kamienia filozoficznego pomiędzy wódką z zakąską? Ile razy
przemierzaliśmy krakowski bruk, odpoczywając w barach i o, tawernach! szukając magicznego
Grala? Nasz niepokój przed tym co świat dorosłych miał nam do zaoferowania nie
skupiał się jedynie na dnie kieliszka i na długich nogach w kusej spódniczce.
To była jedynie połowa buntu przeciwko starannie pielęgnowanym przez naszych
rodziców wartościom.
Kiedy
rano od ojca słyszałem, że najważniejsza jest uczciwa i skromna praca –
wieczorem wymachiwałem butelką wódki i rozprawiałem na temat Weltschmerz’u. Później
wracałem do domu, pakowałem plecak do
liceum i pisałem zaległe wypracowania na lekcje polskiego. Nie zapominałem
jednak o pijackich epifaniach. Czekałem, aż wszyscy w mieszkaniu zasną,
wychylałem się przez okno i zaciągałem głęboko czerwonymi. Pielęgnowałem te
oświecenia i przekuwałem w… – nie. Popełniałem wiersze. Nieważne jak
niezgrabne, nadęte, zimne, czy pompatyczne. Zapamiętywałem swoje natchnienia i
pozwalałem im kiełkować dalej.
Jeżeli
naszej współczesnej „Młodej Polsce” w ogóle jeszcze zdarzy się wpleść filozofię
do rozmów pomiędzy głuchym zderzeniem dwóch ogolonych głów to przecież ciężko
cokolwiek zapamiętać przez dopalacze i inne białe proszki. Jedyny moment
mobilizacji szarych komórek, to kiedy rozmowa wchodzi na temat pieniędzy, a i
wtedy często łatwo się gubią. Holokaust wychudzonych neuronów w końcu dokonał
się już wcześniej.
Wiem,
że wielu z was wyda się, że generalizuję. Ale wystarczy wyjść i przyjrzeć się
samemu. Zapraszam do centrum – na afiszu codzienny spektakl „Teorii kilka o
chaosie” – w weekendy wydanie specjalne.
Kiedyś
przynajmniej w tym szaleństwie była metoda.