piątek, 31 sierpnia 2012

„Pomiędzy prawdą, a Bogiem – pomiędzy wódką, a zakąską”





W zeszłym tygodniu kiedy późnym wieczorem wracałem spacerem z centrum na skrzyżowaniu ulicy św. Tomasza i św. Krzyża mój wzrok przykuł gruby zeszyt w okładce imitującej starą książkę. Zatrzymałem się zaciekawiony i rozglądnąłem dookoła. Ulice były puste. Podniosłem zaintrygowany i odkryłem, że jest zapisany od deski do deski odręcznym pismem. Prawdopodobnie piórem, ponieważ deszcz mocno rozmył zawartość. W drodze do domu szukałem jakiegoś podpisu, inicjałów, pseudonimu – nic nie znalazłem. Niestety wiele stron jest nie do odzyskania. Dzisiaj rano wybrałem jeden „wpis”, który przy dużej cierpliwości udało się odczytać. Na koniec uznałem, że wstawię go na „Warte świeczki”


 „Pomiędzy prawdą, a Bogiem – pomiędzy wódką, a zakąską”

Dwie godziny. Dwie godziny snu, wysokie stężenie alkoholu we krwi i widmo obowiązków nad głową. Zdolności twórcze kurczą się jak klejnoty w lodowatej wodzie. Najchętniej padłbym na wznak i wtulił w zimną poduszkę, ale fale gorąca uderzają w okna i nie pozwalają zapomnieć o wszystkim co jeszcze dzisiaj przede mną. Na zewnątrz jest trzydzieści stopni w słońcu. Zasuwam ciężkie kotary i zaczynam rozglądać się po półkach obładowanych książkami. U Kapuścińskiego przeczytałem kiedyś, że oprócz oczywistej łatwości w obchodzeniu się ze słowem każdy pisarz czy dziennikarz potrzebuje systematycznej pracy nad swoim warsztatem. Istnieją oczywiście samorodne talenty, którym żonglowanie słowami przychodzi z łatwością cyrkowego prestidigitatora, ale takie zjawiska występują w przyrodzie nader rzadko. Kapuściński narzucał sobie normę pisania minimum strony dziennie. Kiedy przytrafiały mu się dni pisarskiej bezsilności i wpatrywał się bezowocnie w maszynę wstawał i przemierzał półki z książkami. Wybierał coś losowo i otwierał w przypadkowym miejscu. Czytał, aby znaleźć inspirację.

Na moim biurku leży „Faktotum” Bukowskiego i „On the Road” Kerouac’a. Dzieła dwóch wybitnych bitników. Spoglądam na okładkę „W drodze” i widzę uśmiechniętą twarz Jack’a. Wyobrażam sobie jak zarzuca plecak na ramię, zostawia do połowy skończony maszynopis powieści na biurku, chwyta butelkę w dłoń i biegnie za samochodem, który zatrzymał się na poboczu. Ciągle w podróży. Przemierzając amerykańskie stany i przydrożne bary. Z Nowego Jorku do San-Francisco, od kufla piwa do kieliszka szkockiej. Tam i z powrotem. Życie w rytmie nieustającej przygody – życie dla życia.

Bitnicy przywodzą mi na myśl nasz rodzimy nurt kultywowania życia w nietuzinkowy sposób. Przywodzą mi na myśl krakowską bohemę. Nie jestem ekspertem w dziedzinie Przerwy-Tetmajera – znam kilka erotyków. Nie znam twórczości Przybyszewskiego – wiem, że uwiódł żonę Kasprowicza. Wiem natomiast, że tworząc w okresie tzw. „fin de siecle”, w cieniu nietzscheańskiej filozofii i pod wpływem Schopenhauera mieli wiele wspólnego z amerykańskim pokoleniem bitników. Byli nieco głębiej zakorzenieni w intelektualnej spuściźnie wielkich filozofów niż żwawe pokolenie amerykańskich poetów rytmu, ale nie przeszkadzało im to eksperymentować z różnymi środkami i wszystko popijać morzem alkoholu. Odrzucać stereotypy i konwenanse. Wytyczać nowe drogi i przecierać intelektualne szlaki. Dobrze, za dużo tej pompy. Tak, czy owak – taka była kiedyś „Młoda Polska”.

Zastanawiam się jaka jest nasza nowa „Młoda Polska”. „Nowa Młoda Polska” na Stolarskiej jest na pewno gościnnym lokalem. Wypiłem tam niejedno piwo i wspominam – z tego co pamiętam – bardzo przyjemnie. Długie wieczory w zadymionej sali. Cztery, czasem pięć krzeseł wokół okrągłego stołu i co chwilę pełne kufle przed nosem. Ale nie o taką nową „Młodą Polskę” mi chodzi.

Wracałem dzisiaj nad ranem spacerem pomiędzy krakowskimi kamienicami w centrum. Chociaż znam zakamarki Krakowa i z własnego pijackiego doświadczenia wiem jak wyglądają poranne powroty w glorii i chwale to jednak poczułem się zagubiony. Grupki pijanych nastolatków nie są mi obce, ale tym razem było inaczej. Żywe portrety postaci z powieści amerykańskiego pokolenia bitników i nasza tubylcza bohema z przełomu wieku XIX i XX nijak mają się do dzisiejszych młodych gniewnych.

Daleko mi do potępiania przedłużających się alkoholowych libacji – byłbym wówczas ogromnym hipokrytą. Zawsze jednak byłem przekonany, że nasze zgromadzenia i wielogodzinne eksperymenty z kresem wytrzymałości, pomiędzy dzikim tańcem i Bóg wie jakimi szalonymi ekspedycjami zawsze były pełne drogocennej substancji. Ile razy szukaliśmy kamienia filozoficznego pomiędzy wódką z zakąską? Ile razy przemierzaliśmy krakowski bruk, odpoczywając w barach i o, tawernach! szukając magicznego Grala? Nasz niepokój przed tym co świat dorosłych miał nam do zaoferowania nie skupiał się jedynie na dnie kieliszka i na długich nogach w kusej spódniczce. To była jedynie połowa buntu przeciwko starannie pielęgnowanym przez naszych rodziców wartościom.

Kiedy rano od ojca słyszałem, że najważniejsza jest uczciwa i skromna praca – wieczorem wymachiwałem butelką wódki i rozprawiałem na temat Weltschmerz’u. Później wracałem  do domu, pakowałem plecak do liceum i pisałem zaległe wypracowania na lekcje polskiego. Nie zapominałem jednak o pijackich epifaniach. Czekałem, aż wszyscy w mieszkaniu zasną, wychylałem się przez okno i zaciągałem głęboko czerwonymi. Pielęgnowałem te oświecenia i przekuwałem w… – nie. Popełniałem wiersze. Nieważne jak niezgrabne, nadęte, zimne, czy pompatyczne. Zapamiętywałem swoje natchnienia i pozwalałem im kiełkować dalej.

Jeżeli naszej współczesnej „Młodej Polsce” w ogóle jeszcze zdarzy się wpleść filozofię do rozmów pomiędzy głuchym zderzeniem dwóch ogolonych głów to przecież ciężko cokolwiek zapamiętać przez dopalacze i inne białe proszki. Jedyny moment mobilizacji szarych komórek, to kiedy rozmowa wchodzi na temat pieniędzy, a i wtedy często łatwo się gubią. Holokaust wychudzonych neuronów w końcu dokonał się już wcześniej.

Wiem, że wielu z was wyda się, że generalizuję. Ale wystarczy wyjść i przyjrzeć się samemu. Zapraszam do centrum – na afiszu codzienny spektakl „Teorii kilka o chaosie” – w weekendy wydanie specjalne.
Kiedyś przynajmniej w tym szaleństwie była metoda.