Trzy miesiące. Tyle czasu przymierzałem się do napisania recenzji
ostatniego filmu Allena - „Zakochani w
Rzymie”. Kraków obklejony wielkimi plakatami, przystanki upstrzone posterami,
wszystko to rozbudziło moją wyobraźnię na długo przed pojawieniem się filmu w
kinach. Dałem się ponieść fali entuzjazmu i zacząłem nawet roić o sprowadzeniu Allena do naszego miasta. Nadszedł czas premiery i gorzkiego rozczarowania. Film
nie powalił na kolana, więcej – był po prostu przeciętny. Wcześniej
zachłysnąłem się dorobkiem twórczym neurotycznej duszy i uparcie starałem się
znaleźć odpowiedź, dlaczego Allen popełnił swoje ostatnie dzieło.
Skupiłem się na poszczególnych wątkach w poszukiwaniu wskazówek.
Przykładowo, losy włoskiego Kowalskiego, który z dnia na dzień przeistacza się
w celebrytę tłumaczą w mało-wyszukany i umiarkowanie zabawny sposób,
funkcjonowanie dzisiejszych gwiazd show biznesu. Celebracja sławy spowodowanej
samą sławą. Scena, w której Roberto Benigni dzieli się z oszalałą opinią
publiczną przemyśleniami z czerwonego dywanu, że tak, nosi bokserki, nie
majtki, przywodzi na myśl poziom naszego rodzimego świata gwiazdek, gdzie u
docenianego przez sporą część widowni Wojewódzkiego, gwiazda trybun ostatniego
Euro piszczy na kanapie jak nastolatka i dzieli się z szeroką publiką wpatrzoną
w jej smukłe nogi, że tak, lubi wygadywać różne sprośne frazy podczas stosunku.
Allen wytyka, że niewytłumaczalna w swoich wyrokach sława, wynikająca z obsesji
zwykłych ludzi postaciami wykreowanymi przez media, jest pusta, przemijająca i
na koniec, obraca życie gwiazdeczek usadowionych na świeczniku do góry nogami.
Że już od dawna medialna papka zastępuje pełnowartościową strawę.
W innych scenach „Zakochanych w Rzymie” pełna seksapilu Penelope
Cruz wypełnia ponętnymi krągłościami kinematograficzną pustkę przykuwając uwagę
rozkojarzonego przez prowadzenie czterech wątków równocześnie widza i
skutecznie sprawia, że ów zapomina o swoich wątpliwościach. Zaś perypetie Baldwina
i Eisenberga to jedynie ciekawie opowiedziana historia architekta, który
uniesiony chwilą melancholii spaceruje po Rzymie swoich wspomnień i tłumaczy
sobie sam swoje grzechy młodości. Ciekawa konstrukcja, kilka zabawnych
dialogów. Nic więcej.
Główny wytrych jaki znalazłem do rozczytania „Zakochanych w Rzymie”
polega na zogniskowaniu uwagi na postaci odgrywanej przez Allena, alegorii jego
samego – podstarzałego reżysera, któremu wszyscy naokoło sugerują przejście na
emeryturę, a on uparcie i na przekór tworzy dalej. W pewnym momencie filmowa
inkarnacja twórcy porzuca myśl spokojnej emerytury i realizuję wariacki pomysł
na operę, w której główny wokal śpiewa pod prysznicem, bez względu na scenę
(ponieważ jedynie w naturalnych, domowych warunkach potrafi dobyć z siebie
elektryzującą moc głosu). Tenor wspina się po pięciolinii, uparcie szorując się
gąbką pod bieżącym strumieniem wody. Po przeczytaniu pierwszych włoskich
recenzji postać grana przez Allena wpada w nieuzasadniony zachwyt i zadowala
swoją narcystyczną duszyczkę samym, rzekomo przyjemnie brzmiącym, słowem
„imbecile" nie tłumacząc go sobie na angielski. A za kulisami widzimy Allena,
który z pogodnym dystansem, kiwając z pobłażaniem głową, apeluje wszem i wobec,
że nie porzuci pisania scenariuszy i reżyserowania filmów. Nieważne z jak
wielką falą krytyki i niezadowolenia się spotka – nadal będzie szedł w zaparte.
Obaj, Allen i Jerry będą konsekwentnie wymigiwać się od emerytury jak od obowiązkowej służby
wojskowej i wynajdywać kolejne projekty warte świeczki.
Wydawałoby się, że wszystko to nawet składne i ładnie, ale po
wyjściu z sali kinowej pozostał jakiś namacalny niedosyt. Niespełniona
obietnica szeroko-zakrojonej kampanii reklamowej i nazwiska reżysera. Obietnica
tchnienia nowości (ożywienie czarno-białego obrazu w 1979, „Manhattan”),
ciekawych odniesień literackich („Miłość i Śmierć”, „Wszystko gra”), polemiki z
publicznością („Wspomnienia z gwiezdnego pyłu”), obnażenia procesu twórczego
(„Przejrzeć Harrego”), wizjonerskiego pomysłu („Zelig”) i wielu innych. Ci
mniej wpatrzeni w podstarzałego Allena krytycy rozliczający go z bieżących
dokonań bez zawahania wzięli się za
rozmontowanie filmu i wytknięcie błędów oraz miałkości scenariusza. Publice
nieociosanej, chadzającej do kina dla weekendowej rekreacji, film nie zagości w
pamięci na dłużej. Co najwyżej przypomną sobie „Zakochanych w Rzymie”, kiedy
wyciągną z portfela bilet i zaczną się zastanawiać ile aktualnie kosztuje
normalny do multipleksów, skoro za kameralną w Arsie zapłacili piętnaście
złotych. A miłośnicy? Albo milkną, albo wymieniają inne pozycje z twórczości
Allena zwinnie zmieniając temat ostatniej klapy filmowej.
Ja zamilkłem. Zacząłem co prawda w pierwszym odruchu pisać jakąś
obronę Sokratesa, ale szybko przekonałem sam siebie, że jest mnóstwo innych, niecierpiących
zwłoki tematów. Z resztą, Gombrowicz idealnie tłumaczy Allena słowami:
„Doskonale! Napisałem głupio, lecz nie zawierałem z nikim kontraktu na dostawę
samych dzieł mądrych, doskonałych. Dałem wyraz swojej głupocie i cieszę się z
tego, bowiem niechęć i surowość ludzka, jaką pobudziłem przeciw sobie,
kształtuje mnie i urabia” („Ferdydurke”). Porzuciłem recenzowanie do momentu
oglądnięcie tegorocznego, trzygodzinnego filmu dokumentalnego o Woodym Allenie.
I na to już przymknąć oczu nie mogłem. W pewnym momencie widzimy Allena, który
jadąc w limuzynie z szoferem tłumaczy przed kamerą, że teraz rzadko jest w
ogóle zorientowany jaką scenę będą danego dnia kręcić. Podjeżdża na plan i
otrzymuje kartki od scenarzystów, którzy zaczynają mu wszystko objaśniać, a on
przy pomocy swojej artystycznej intuicji prowadzi kolejne sekwencje. Co za
niedbalstwo, co za beztroska! I to właśnie ta beztroska, moim zdaniem, sprawia,
że Allen nie nakręci już w swoim życiu dzieła na miarę „Annie Hall”, czy „Manhattanu”.
Wszak do Rzymu trafić łatwo, wszystkie drogi tam prowadzą, ale już nikt nie
powiedział, że łatwo się na miejscu odnaleźć. Allen-reżyser zdaje się kluczyć
po tętniącej życiem metropolii za swoją zagubioną i zahukaną bohaterką,
prowincjonalną Włoszką i koniec końców ładuje się przez brak przygotowań w
scenariuszowe tarapaty. Wcielił się w swoją postać ślepego reżysera z
„Hollywood ending” i tak samo jak on, cieszy się, że Europa napawa się jego
nowatorskim podejściem, eksperymentem twórczym. W rzeczywistości jednak,
zwyczajną, niechlujną beztroską. Zdaje sobie sprawę, że jego wysoki iloraz
inteligencji jest już dzisiaj przeliczany w euro, nie w dolarach, ale mimo to
nie ustępuje.
Polski dystrybutor „Zakochanych w Rzymie” z przedsięwzięcia się
cieszy, marketingowa inwestycja zwróciła się z nawiązką. Pomimo krytycznych
gromów, film swoje zarobił. Allen podróżuje dalej, z żelazną konsekwencją
utrzymuje tempo kręcenia jednego filmu rocznie i z upartością Jerry’ego z
„Zakochanych w Rzymie” nie przechodzi na emeryturę. Kto wie? Może po prostu
naigrywa się ze współczesnej kinematografii i w prywatnych dziennikach zapisuje
krótkie akapity o tym jak sklecony naprędce film zarobił niemal osiemdziesiąt
milionów dolarów?
Jedynie garstka fanów ze smutkiem obserwuje, że niechlujna
beztroska twórcza niemal całkowicie wyklucza prawdopodobieństwo powstania
nowych kultowych filmów. Potrzebowałem trzy miesiące, aby zrozumieć, że nawet
europejski Allen, czyli Allen kompromisowy, podziwiany za „Wszystko Gra”, „O
północy w Paryżu”, czy „Vicky, Christina, Barcelona” może już nie objawić się
na wielkich ekranach w pełnej krasie.
Dżafar Mezher.