wtorek, 27 listopada 2012

Kod Kulturowy.






Wraz z początkiem października, z huczną inauguracją nowego roku akademickiego, w mediach po raz kolejny rozgorzała publiczna debata na temat stanu i poziomu kształcenia. Głosy niezadowolenia dochodziły z wielu stron, począwszy od wykładowców i nauczycieli, kończąc na studentach różnej maści. Wszyscy przerzucali się oskarżeniami i wytykali sobie nawzajem błędy. Dyskusja, o dziwo, wygasła wraz z pożarem Babilonu na miasteczku studenckim. Koniec końców, jednym z ogólnie przyjętych wniosków było przekonanie, że jakość kształcenia mocno podupadła i smutny trend ubożenia kodu kulturowego trwa nadal.


A czym jest rzeczony kod kulturowy? Prawdopodobnie współcześnie jedynie wyświechtanym hasłem i pustym frazesem. Enigmą, której nawet Polacy nie rozszyfrują. W moim osobistym słowniku pod wpisem kod kulturowy figuruje krótka notka tłumacząca zjawisko w następujący sposób: zbiór kulturowych referencji, zaczerpniętych z literatury, sztuki, teatru, filmu umożliwiający komunikacje w odniesieniu do intelektualnej bazy rozmówcy. Zatem czarno na białym widać, że kod kulturowy jest głęboko osadzony w rzetelnej edukacji i ciekawości świata. 

Żeby sprecyzować zagadnienie posłużę się przykładem wykładowcy prawa na uniwersytecie, który stoi naprzeciwko zgromadzonej audiencji post-licealnej i chce prowadzić pobudzające intelektualnie zajęcia, niesprowadzające się jedynie do mechanicznego notowania. Chce zmusić młode umysły do myślenia. Zadaje pytanie o stopień odpowiedzialności Lady Makbet w zbrodni męża i wpatruje się wyczekująco. Na sali zapada głęboka cisza. Post-licealiści rozglądają się dookoła, wywijają długopisami, drapią się po karku i kartkują zeszyty. Nikt nie odpowiada, bo mało kto czytał. Jeżeli nawet już czytał, to i tak nie pamięta. Profesorowi pozostaje westchnąć i wrócić do sztampowego prowadzenia zajęć. Po półtora godzinnym, monotonnym wykładaniu, wychodzi zmęczony z sali i przysłuchuje się mimowolnie strzępom rozmów prowadzonym przez zmartwychwstałych post-licealistów: przechwałki nad ilością wypitej wódki, poderwanych dziewczyn i innych ekscesach, o których wspominać się powinno tylko w prywatnych dziennikach.

Jeszcze kilkanaście lat wcześniej studenci zapytani o rolę Lady Makbet w zbrodni głównego bohatera szekspirowskiego dramatu zaczynali snuć domysły i zastanawiać się na głos dyskutując z wykładowcą. Na przestrzeni kilkunastu lat profesor zaobserwował i doświadczył na własnej skórze jak drastycznie obniżył się poziom kodu kulturowego. Jak student wywodzący się etymologicznie z łacińskiego studeo, studēre - uczyć się, poświęcać czas, zgłębiać temat, zamienił się w post-licealistę, którego przestrzeń intelektualna przypomina post-apokaliptyczną prerię z prymitywnymi gangami walczącymi o władzę i zmutowanymi sowami pohukującymi smutno na rachitycznych drzewach. Wiedza, którą wcześniej była uważana za podstawową, wyparowała. Kod kulturowy podupadł. I wcale nie wśród ludzi, którzy od początku nie wyrażali zainteresowania nauką. Wśród pretendentów do grupy inteligenckiej.

Jednym z wariantów wytłumaczenia tego smutnego fenomenu jest fakt, że jeszcze dwie dekady temu wykształcenie wyższe było traktowane bardziej elitarnie. Dzisiaj każdy idzie na studia, nieważne jak bardzo posiada w głowie porozrywany wybuchami krajobraz post-apokaliptyczny. Egzaminy wstępne zostały zastąpione przez maturę, dopuszczając post-licealistów o, eufemistycznie mówiąc, marnym rozeznaniu w przedmiocie studiów do ubiegania się o przyjęcie. Kapitalizm postępujący ręka w rękę z nadmiernym marketingiem i nachalną reklamą przekonał kolejne pokolenia, że wykształcenie wyższe jest automatyczną przepustką do świata luksusów z amerykańskich filmów. Powstał przemysł kształcący całe rzesze w kompromisowym przeświadczeniu, że legitymizują swoją wiedzę i specjalizację naukowym tytułem. W konsekwencji wymogi i wymagania zostały obniżone, aby sprostać masowej produkcji absolwentów i obdzielać wszystkich dyplomami. A ów świstek nie świadczy o niczym. Wykształcenie zostało zdefraudowane. Postępująca denominalizacja akademickich tytułów doprowadziła do tego, że za skrót "mgr" dopisywany przed nazwiskiem można dzisiaj kupić na rynku pracy tyle samo, ile kiedyś za zdany egzamin maturalny. Dokonał się pełny rozbiór kodu kulturowego.

Zabawne również w jaki sposób rynek pracy zareagował na zmieniające się realia. Czarny humor, bowiem mam wrażenie, że pracodawca traktuje pięcioletni pobyt na uczelni jako istotny dowód, że absolwent odznacza się pokorą i pogodzony z losem potrafi wypełniać siermiężne obowiązki. Kolejny idealny, nienarzekający pracownik korporacji, czy innego McDonalda.

Kto wie? Może sporą rolę w postępującej degrengoladzie odgrywa zbyt szeroki dostęp do informacji? Jak od wieków wiadomo, wiedza, tu informacja, to siła. Młodzież bombardowana setkami wyrywkowych, pozbawionych kontekstu i najzwyczajniej miałkich informacji nie potrafi wykaraskać się z pułapki nadmiernej wolności. Obowiązki szkolne traktuje z pełnym i wyrachowanym minimalizmem, objawiającym się na przykład użyciem sekwencji „kopiuj, wklej” podczas przygotowania referatów i wypracowań.

Gdyby porównać post-licealistów do, ot, absurdalnie, sklepów, okazałoby się, że większość sprowadzałaby się do małych kramów na zatłoczonych straganach, pełnych lśniącej galanterii i wyrobów za cztery złote. Bez zaplecza, za to z rozkrzyczanym ekspedientem zachwalającym wniebogłosy swoje towary. Sklepy cynamonowe zamieniły się w opuszczone rudery zabite deskami. Wyślijcie mnie proszę, do Sanatorium!

Przewrotnie, ale jest to temat na rozprawę doktorską. Pewnie niejeden psycholog łamie sobie głowę nad czynnikami kształtującymi współczesne zaniedbania i atomizację wiedzy. Tutaj, na łamach świecznika tematu na pewno nie wyczerpię, ale przyjdzie taki czas, że nie wytrzymam i zacznę wskazywać palcami!

James Cameron, reżyser „Titanica” i „Avatara”, po osiągnięciu dna Rowu Mariańskiego powiedział: „Właśnie dotarłem do najgłębszego punktu oceanu. Sięgnięcie dna jeszcze nigdy nie było tak przyjemne”. Ciekaw jestem jakie będą nasze słowa, kiedy nurkujący kod kulturowy osiądzie majestatycznie w głębinach.

Zdaję sobie równocześnie sprawę, że zaraz posypie się na mnie grad krytyki zarzucający, że brzmię jak posunięty wiekiem staruszek, wymachujący laską i narzekający, że „za jego czasów”. Ktoś mógłby mi powiedzieć, że wpadam w Gombrowiczowską formę, w profesora Pimko, który zdrabnia Józefa z trzydziestakiem na karku do Józia i upupia na powrót w szeregach podstawówki. Mógłby. Wywiązałaby się zapewne polemika, bo nie chcę sprowadzać życia do akademickich murów i bibliotek.  Ale cały widz polega na tym, że najpierw należy zadbać o swój kod kulturowy i „Ferdydurke” przeczytać. Przeczytać i zrozumieć. 

Dżafar Mezher.