niedziela, 9 grudnia 2012

Mglista marszruta.






Mgła. Budzę się rano, zaparzam kawę i staję zamyślony w oknie. Bloki na Mozarta słodko śpią. Jedynie w kilku mieszkaniach pali się światło, pomarańczowa poświata latarni spowija alejki. Aromat kawy unosi się aksamitnie w górę i wypełnia salon, a ciężka mgła na zewnątrz rozsiada się jakby głębiej pomiędzy budynkami. Dopijam resztki rozpuszczalnej, upycham Dzienniki do plecaka, przecieram oczy i wsiadam na rower. Wyjeżdżam na poranną marszrutę akademicką. Najpierw na Siewną, szybko skręcam w lewo i po chwili jadę pod prąd. Dwieście metrów, ale samochody jadące z naprzeciwka wymijają mnie i trąbią na całą ulicę. Poprawiam słuchawki w uszach, równym tempem podążam przed siebie. Rower wymaga przeglądu: stopniowo, w przeciągu dwóch lat wszystko się psuło. Najpierw dynamo, później hamulce, na koniec dzwonek. Nie należę do typu majsterkowiczów. Z resztą, jazda bez hamulców, jakkolwiek nieodpowiedzialnie brzmi i może się zdawać objawem tęgiej bezmyślności, przewrotnie uczy przewidywania. Jak w partii szachów. Żeby nie wylądować pod kołami samochodu muszę przewidywać ruchy wszystkich dookoła na kilka posunięć do przodu.  Zatem jadę dalej, bez zahamowań: na kawę, na papierosa, na zajęcia, powałęsać się za Gombrowiczem. Skręcam w aleje 29. listopada i chodnikiem mijam zaspanych kierowców w długich korkach, rower dudni po krawężnikach, pod kołami szeleści brukowa rosa, a książki podskakują w plecaku.


Zatrzymuję się na czerwonym pod estakadą na Opolskiej i rozglądam dookoła. Znowu po Orwellowsku zaczynam myśleć całymi zdaniami. Mgła rozpływa się po krakowskich arteriach. Miasto przeciąga się leniwie, pobudka! Czas wstać, czas do pracy. Nieskończone sznury samochodów wyłaniają się bezszelestnie i znikają w kłębach. Zapinam kurtkę pod szyję i mijam zatłoczone przystanki. Przed Rolniczym hamuję podeszwami. Przyglądam się jak mrowie porannych podróżników rozprasza mgielne kołtuny i wypycha autobusy przyklejając się do drzwi. Siódma dziesięć, barbarzyńska pora jak na późną jesień: wory pod oczami, kawowe tchnienie i chrystusowa bliskość bliźniego. Błogosławieni niech będą ubodzy duchem, bowiem do nich będą należeć mercedesy krakowskiej komunikacji miejskiej. Drzwi zamykają się sapiąc i krążownik niższy o kolejne pięć centymetrów rusza dalej.

Dopiero wtedy ja mogę ruszyć. Mijam tych co zaspali, zasapanych: nie zdążyli. W desperackim pościgu z czasem i MPK biegnąc szukali wzrokiem kierowcy, szukali zrozumienia, wyrozumiałości, ale spóźniony autobus jest bezlitosny. Dopadają zatrzaśniętych drzwi, patrzą na twarze wyciśnięte na szybach i z uporem maniaka, już niemal truchtając za odjeżdżającym pojazdem, naciskają uparcie guzik. Mijam ich w bezpiecznej odległości: są jak powojenne niewypały – lekkie dotknięcie może spowodować wybuch. Para unosi się w powietrzu. Wyciągam słuchawki z uszu.

Przede mną, po lewej stronie ciągną się sznury czerwonych świateł: hipnotyzująca monotonia. Cóż to za baśniowy krajobraz. Mgła tańczy przed reflektorami. Hamuję lekko i przedzieram się przez następny przystanek. Półprzymknięte powieki, względna cisza i senna ścieżka: wszyscy są jeszcze w  we własnych łóżkach, pod warstwami rozgrzanej kołdry, z głowami wtulonymi w pierzyste poduszki. Ale w rzeczywistości mróz szczypie w policzki, a niewykremowane wargi pękają. Ktoś dogasza papierosa i wypuszcza z płuc ostatnią chmurę dymu, ktoś przestępuje z nogi na nogę, ktoś przebiera drobne na bilet w dygotających z zimna dłoniach. Na przystankach panuje względna cisza i anonimowość. Nikt nie zakłóca porannego czuwania rozmowami. Modlitwy o rychłe zbawienie zdają się unosić w powietrzu. Przejeżdżam obok billboardów, na których moja koleżanka reklamuje suknie ślubne. Piękna dziewczyna z rozanielonym spojrzeniem na tle brudnego przystanku i wyblakłych ludzi. Pocztówka z niedobudzonego Krakowa.

Jadę dalej. Przemykam przez stację benzynową i skręcam w stronę Dworca Towarowego. Po chwili słyszę przed sobą ciche pomrukiwanie silników stojących w szeregu samochodów. W oddali mruga czerwone światło, to rogatka tamuje przepływ. Dojeżdżam do szlabanu i wskakuję na chodnik. Zatrzymuję się, przecieram zaparowane okulary i rozglądam dokładnie. Zeskakuję z roweru i przechodzę dołem, pod rogatką. Ze stróżówki podeszły wiekiem uniform łypie na mnie złowrogo. Zjeżdżam z górki. Przede mną jeszcze przejazd pod wiaduktem kolejowym. Z oddali słychać zbliżający się pociąg, przyspieszam, staję na pedałach i pędzę. Nie wierzę, że czarny kot przynosi pecha, że stłuczone lustro to siedem lat nieszczęścia. Nie jestem zabobonny za wyjątkiem przeświadczenia, dziecięcej ufności, że przejście pod wiaduktem, pod toczącym się pociągiem, przynosi szczęście. Pedałuję zaciekle, szczęściu trzeba pomóc. Pędzę i liczę wagony. Pędzę, a rower rzęzi i skamle. Już jestem w ogródku, już witam się z gąską, ale ostatni wagon znika na kilka sekund przede mną. Uciekło mi sprzed nosa. Opadam na siodełko i wzdycham przeciągle. Teraz znowu pod górkę.

Omijam wielkie wyrwy w szosie, w końcu znam je na pamięć. Dojeżdżam do Dworca Towarowego. Fala samochodów wylewa się zza moich pleców i mija mnie niezgrabnie. Nie mam przecież świateł, dostrzegają mnie w ostatnim momencie i wpadają do dziur. Raz za razem amortyzatory i wahacze pojękują boleśnie. W końcu ktoś zgubi tam zawieszenie, wyskoczy z samochodu i zacznie mnie gonić z pianą na ustach. Wiem o tym. Z resztą, dalej! Dziarsko, odwagi!

Na Dworcu kolejne rojowisko sennych mar. Zanim przesiadłem się na rower, na Dworcu Towarowym zazwyczaj wypatrywałem przez tramwajowe okna polujących kontrolerów. Pracują zazwyczaj we dwóch, czasem trzech. Rozsiani po przystanku, wchodzą do środka: czasami z udawaną, przerysowaną obojętnością, czasami naprężając wszystkie zmysły. Jeździłem bez biletu, ale byłem przygotowany. Wyskakiwałem w ostatniej chwili, kląłem siarczyście pod nosem i skupionym wzrokiem odprowadzałem wagony. Brali się do pracy. Zabawne, że najczęściej taką partyzantkę prowadziłem w zimie. Nasuwałem czapkę głębiej na uszy, dmuchałem w splecione dłonie i przestępowałem z nogi na nogę. Za plecami areszt śledczy Montelupich, krótki przystanek kilku znajomych z boiskowej ferajny przed wizytami w następnych sanatoriach duszy. Przede mną rozpościerają się stare, ceglane budynki dworca, stacja przeładunkowa oraz zaopatrzeniowa więzienia Gestapo w trakcie wojny. Dzisiaj przy betonowych rampach mieści się zakład pogrzebowy – naprzeciw wielkiego biurowca. Pracownicy przy zachodnich oknach mają swoje codzienne memento mori.

Skręcam w lewo w wąską drogę wiodącą wzdłuż linii tramwajowych i szyn kolejowych. Z prawej zza mgły majaczą odrapane budynki wojskowe. Z drugiej strony Hetman powoli wtacza się na peron pierwszy. W przedziałach ciemność. Równomierny stukot wybija uspokajającą melodię. Kilka osób krząta się ospale i ściąga z półek bagaże. Ktoś odwija kanapki z papieru śniadaniowego, w innym przedziale ktoś zbiera puszki do siatki. Za kilka sekund na zimnym dworcu rozlegnie się nosowy głos spikerki obwieszczający przeciągle, że „pociąg relacji Zamość – Kraków wjeżdża na peron pierwszy przy torze drugim, za wszelkie opóźnienia przepraszamy”. A na peronie pierwszym, przy torze drugim ktoś zakołysze się ospale i potrząśnie głową. Ponownie się zachybocze i znowu spróbuje nieudolnie strząsnąć sen z powiek. Pociąg zatrzyma się wreszcie z piskiem. Spóźniony. Krakowscy lunatycy.

Przejeżdżam pod tzw. „ślimakiem” alei 29. listopada, po gruzowatej nawierzchni obok tramwajowego tunelu zastanawiając się, kiedy w popękanych oponach strzeli dętka. Holenderka mknie żwawo na przełaj. Prawo Murphy’ego numer czterdzieści i cztery – w drodze na egzamin. Sunę przy parkingu Politechniki, o którym krążą legendy mówiące, że kilka samochodów zaginęło wraz z kierowcami na zawsze w wielkich, smolistych kałużach. Staję na światłach przy przejeździe rowerowym i czekam na zielone. Rozglądam się dookoła. Mgła. Zielone. Ruszam, pisk opon i bluzgi. Ogromny Land Rover prawie mnie potrącił. Co z tego, że to ja miałem pierwszeństwo. Kierowca z słuchawką przy uchu gestykuluje energicznie ręką i wyzywa mnie zza opancerzonego pojazdu. Patrzę na niego i pukam się w czoło. Oddycham głęboko, powoli i majestatycznie jadę dalej. Myślę o porannym papierosie.

Wjeżdżam wreszcie na ścieżkę rowerową przy głównym gmachu Politechniki. Takich tras jest w Krakowie jak na lekarstwo i piesi nie są do nich przyzwyczajeni. Plecami do rowerzystów, spacerują beztrosko po pomarańczowym tartanie. Chociaż na ścieżce, nadal muszę jechać powoli. Co rusz z kłębów mgły wyłania się zabłąkany lunatyk. Użyłbym dzwonka gdyby działał. Chrząkam, stękam i pomrukuję, rozpycham się łokciami i powtarzam: „Uwaga! yhm, pardon monsieur! jadę! No kurwa!”. Mknę przez Plac Matejki, przy Akademii Sztuk pięknych, koło przycumowanych rowerów.

Wjeżdżam na planty, Barbakan mam już za plecami i płynę. Jak w rytm barkaroli Czajkowskiego niebieską gondolą po weneckich kanałach. Mleczna mgła powoli się przerzedza, a przez chmury zaczynają się przebijać pierwsze promienie słońca. Ludzie zdają się trochę bardziej rozmowni. Niestety. Przyspieszam i manewruję pomiędzy przechodniami. Dobiegają mnie strzępy wypowiedzi: przelatuję przez pięciolinie prostych dźwięków, jednej, powtarzającej się melodii, nakręconej katarynki: „Gdzie? Za ile? Po co? Za dużo. Za mało.” Słowa oblepiają uporczywie twarz jak babie lato, ale muszę trzymać kierownicę.

Mijam po lewej stronie Hotel Francuski, ponoć nadal najeżony podsłuchami jeszcze z czasów PRL. Na skraju Pijarskiej jest nowo-otwarte bistro. Kameralne i urządzone ze smakiem. To moja codzienna przystań pośród zgiełku i jazgotu Krakowa. Już w progu w oczy rzuca się elegancko ubrany barman z muchą na szyi zawiązaną do góry nogami. Uwija się fachowo za ladą. Tutaj naleje kieliszek cytrynówki, tutaj przyrządzi kanapkę z kawiorem, nowego gościa przywita, kawę zaparzy. Wszystko w nienagannej sekwencji ruchów na małej przestrzeni barowej, i ta mucha! Półki nie uginają się od obfitości alkoholu, ale trunki egzystują tam we własnej, unikalnej przestrzeni mitologicznej: krew jednorożca, wyciąg z serca golema, łzy rusałki, cały przegląd spirytusowego bestiariusza. W środku, na kilkunastu metrach kwadratowych rezyduje najróżniejsza klientela, od gości hotelowych, przez przypadkowych przechodniów, wygłodniałych espresso studentów, po zrelaksowanych spacerowiczów i dusze spragnione ducha zstąpienia. Cały galimatias, ale co tu mówić. Żeby poznać koloryt tego miejsca trzeba przyjść o trzeciej w nocy na szklankę whisky, o piątej rano na czarną, o jedenastej na chwilę zawitać i latte o szesnastej wypić. Wypalić kilka czerwonych, porozmawiać z sąsiadem po lewej, klepnąć w ramię dżentelmena po prawej i wgniatając niedopałek w popielniczkę, pożegnać się skinieniem.

Ale nie mam już czasu na kawę. Dochodzi siódma czterdzieści pięć. Dociskam energiczniej pedały i zanurzam się we mgle flegmatycznie ulatującej spod kół. Przecinam Sławkowską i dalej pędzę plantami. Szron na trawie powoli zaczyna się iskrzyć w słońcu. Podmuch czystego powietrza smaga biczem po twarzy. Odpalam niezgrabnie papierosa nie zatrzymując się ani na chwilę. Zamykam oczy, zaciągam się głęboko i jadę przed siebie. Codziennie marzę, że kiedy je otworzę, z mgły wyłonią się nowe kształty i budynki i ludzie. Amsterdamskie kanały, rzymski Panteon, praskie Hradczany, paryski Saint-Germain, madryckie Concha Espina… Zdania pęcznieją i prowadzą mnie dalej po akapitach, mostach, rozdziałach i alejkach. Znowu zaczynam myśleć pełnymi frazami, otwieram oczy i pruję przed siebie z papierosem w ustach. Bunkier Sztuki, Bagatela, Groteska. Skręcam w Wenecję, aż wreszcie dojeżdżam do swojego osobistego Teatru Absurdu. Parkuję przed budynkiem, wyciągam z zapięcia kluczyk z tajskim słoniem, biorę głęboki oddech i zmęczony wypuszczam powietrze. Para unosi się nad głową, tańczy przez chwilę i znika we mgle. 


Dżafar Mezher.