Tym
razem dokręciłem śrubę absurdu. W końcu nie samą powagą człowiek żyje.
Mawiają, że w życiu każdego dziennikarza i felietonisty: czy to
jeszcze nieopierzonego, stawiającego niepewne kroki na łamach lokalnych gazet,
czy w pełni ukształtowanego fechmistrza słownego uznanych wydawnictw,
przychodzi moment, w którym z pełną powagą należy zmierzyć się z
odpowiedzialnością odpowiedzialnego, dojrzałego tematu. Pogrzebać mrzonki i
schwytać byka powagi za rogi. Ponoć im wcześniej, tym lepiej.
Czas płynie nieubłaganie. To już niemal miesiąc temu obchodziłem
hucznie swoje ćwierćwiecze, jeżeli wystrzały szampańskiej oranżady potrafią
zakłócić mir domowy sąsiadów. Pomimo ćwierćwiecza, kroki na deskach
dziennikarskiego teatru stawiam nieśmiało, chwiejąc się co rusz na boki, bo
wcześnie, bo późno, bo stężenie krwi w alkoholu jest fizyczną constans podawaną
w akademickich podręcznikach. Z resztą, po Gombrowiczowsku, za pięć z
trzydziestakiem na karku, a ja mam wrażenie, że daleko z piaskownicy nie
uszedłem. Mało tego! Co chwilę wracam, bo wiaderko z łopatką zostawiłem. Więc
wchodzę na scenę, mrużę oczy i rozglądam się dookoła. Głucho wszędzie, cicho
wszędzie. Z niedojrzałością za pan brat, nie po drodze było do ceremonialnie
ciężkich kwestii. Z resztą, niedojrzałość nie jest dziecinadą. Przewrotnie,
cały lichtarz od obywatelskiego oburzenia się zawiązał, internetowego
linczu, ale następne akapity już bardziej przezornie traktowały o
rzeczywistości. Przezornie, bo z dystansem. Nie z pogodną rezygnacją – z
łobuzerską kindersztubą. Powoli, krok za krokiem, żeby nie sknocić!
Ale właściwie zastanówmy się wspólnie. W natłoku zdarzeń naszych
rodzimych, czytaj absurdalnych, które zdają się pączkować w bujnej obfitości –
lepiej z kamienną twarzą ferować wyroki z wysokości dziennikarskiej estrady,
czy na zmianę z szelmowskim i pełnym zdziwienia uśmiechem smagać trafnymi
frazami po trefnych pupach wypiętych przed ołtarzem powagi? Z resztą, nie tylko
o pisujących się rozchodzi! Jeżeli ktoś chce się oburzać ze świętym zacięciem,
nie będę urągał – co najwyżej filuternie przekomarzał.
Stańmy zatem w szranki. Czas na staromodny pojedynek: w głuchym
lesie, o poranku, z mgłą w butach, przy sekundantach. Czas nabić pistolety. Pojedynek
pomidor czas zacząć! Z bezczelną lekkością podnoszę lufę. Naprzeciw mnie
adwersarz marszczy brwi, tęgo się skupia i mierzy. Celuję bez namysłu i wypalam:
kulisy agenturalnej działalności współczesnych polskich asów wywiadowczych,
świst! czarna niedziela na Jasnej Górze pełna pikujących żarówek, , huk!
brzdęk! niedoszły zamachowiec z Uniwersytetu Rolniczego, który rzekomo miał w
zwyczaju upominać przeszkadzających studentów słowami: „zaraz was porozsadzam”,
łomot! marchewkowa bomba na Starowiślnej (swoją drogą chciałbym zobaczyć minę
przechodnia, który w pierwszym odruchu wezwał Straż Pożarną), grzmot! Cierpienia
cierpiętników nieinternowanych, łoskot! Kula za kulą, kawalkada pocisków, a z
drugiej strony sam trotyl. O, pardon! Proch! Bo marno tak i pusto. Misja
zakończona. Sekundanci zbierają to co zostało. Las zamienił się w hiszpańską
tomatinę, festiwal rozpaćkanych pomidorów.
Zatem zapytam, gwoli podsumowania, czy nie lepiej bo zbójecku, zamiast
mierzyć się z przysłowiowym bykiem, bykiem powagi i chwytać rozjuszonego za
rogi, udać się na pampeluńskie Encierro i wąskimi uliczkami uciekać ile sił w
nogach przed buchającym parą stadem buhajów? Wraz całą bandą podobnych
zapaleńców! Przed rogami ostrymi! W białych spodniach, koszulach z czerwoną
chustką przy szyi, trzymając się za pośladki dobiec na arenę i wrzasnąć w
niebogłosy z dzikiej radości. Skakać z ferajną w kółko i tam rozprawić się z
bestiami. Raz, a dobrze. Eksplodować ją, wybuchnąć marchewkę, rozgnieść
pomidora.
Dżafar Mezher.