Zabawne,
że o wenie można pisać długie eseje i potężne, przynudzające elaboraty. Czy
wena jest, czy nie – można o niej pisać cięgiem, bez zająknięcia. Wychwalać pod
niebiosa, marszczyć brwi na ulotność, nieuchwytność i niestałość uczuć.
Ostatnimi
czasy dużo pisuję. Świecznik zdarza się stać odłogiem, kurzy się
niemiłosiernie, ale istnieją również inne obowiązki, których należy pilnować,
przestrzegać, nie mówiąc już o innych forach, na których można publikować swoje
wypociny. Zawsze powtarzałem pod nosem, że dobrym nawykiem pisującego jest
żelazna konsekwencja zapisania co najmniej strony dziennie. Dobra lekcja z
„Autoportretu reportera”. Kiedy wena jest łaskawa, zapisać można więcej. Nie
zmuszam się do pisania. Siąść nad skoroszytem i pisać na siłę, później
wykreślać frazy, dopisywać zdania, zmieniać kolejność, ugładzać, pieścić z
troską ojcowską – wszystko to na nic, jedynie balsamowanie denata w
prosektorium, licząc że zanim zjedzą go robaki, zaprezentuje się jako-tako w
trumnie. Takie traktaty - ceremonie tego typu powinny odbywać się przy
zamkniętym wieku. Kiedy pomysł zawłada wyobraźnią, robi to bezceremonialnie i
natarczywie, popycha do kartek i spływa falowo do rzeczywistości. Jest jak
przebłysk intuicji, wyczucia, geniuszu. Wówczas wystarczy popuścić wodzę
fantazji, ale trzymać stylistykę w cuglach. Gardę lekko uchylam, ale wartę przy
Wartych stawiam. Ugorek dopala się zamaszyście. Przed zgaśnięciem zawsze świeci
największym blaskiem. Dopala się z sykiem i echo roznosi się jeszcze długo po
ciemnych zakamarkach.
W
pokoju pali się jedynie lampka biurowa. Siedzę pochylony nad biurkiem i
wpatruję się w banknot pięćdziesięciu złotowy. Zastanawiam się nad jego
wartością. Nie mam na myśli inflacji, nie zastanawiam się ile bochenków chleba,
kaw w kawiarni i papierosów mogę za niego kupić w przyszłym roku. Odkąd
Fenicjanie wymyślili pieniądze, jest to, zdaje się najprostszy sposób
rozliczania i trzymania społeczeństwa w ryzach. Ogólnodostępny narkotyk, złoty
cielec.
Nie
należę do ludzi przedsiębiorczych. Przyznaję się wszem i wobec. Trudniej
większą ofermę w tej dziedzinie znaleźć. Tłumaczę sobie, że to nie jest moja
domena, tyle. Jednak funkcjonując na co dzień w Krakowie, co krok wszyscy dają
mi odczuć, że osoba pozbawiona drygu przedsiębiorczości jest jakby
podobywatelem. Nie dość, że nie będę płacił patriotycznie wysokich podatków, to
jeszcze sam siebie w jakieś dziwne matnie ubóstwa wrzucam. Kategoria obywatela
kategorii B. Stempel ułomności w książeczce wojskowej. Krakowska Polska B.
Zastanawiam
się jak zostaje wyceniona praca twórcza i zastanawiam się jak nadać takiemu Kazimierzowi
Wielkiemu nową wartość. Zastać kartkę pustą, zostawić zapisaną. W jaki sposób
można wycenić dzieło sztuki? Zapewne istnieją jakieś wytyczne, pewnie nawet
całe niepisane podręczniki w głowach znawców sztuki. A w jaki sposób można
wycenić słowo pisane? Znów – nie myślę o cenie książki, która powinna być
adekwatna do treści i marketingowych wymagań. Zastanawiam się nad nadaniem
znaczenia. A znaczenie chciałbym nadać słownie. Do tego, że słowa to mój fetysz
przyznawałem się już nieraz. W jaki sposób można wycenić słowa? Ostatnim razem,
kiedy wracałem po północy do domu z wypiekami na twarzy, zadumałem się nad
„mocą sprawczą” słowa pisanego. Z powodu czystego lenistwa, nie będę
przedzierał się przez opasłe tomiska i naukowe publikacje w poszukiwaniu
potwierdzenia, ale czasy, gdy jakieś proklamacje, traktaty poglądowe,
zostawiały trwały ślad w wyobraźni czytelników, zdaje się, minęły dawno. Wspólne
myśli Marksa i Engelsa? Księga nienawiści niewydarzonego malarza? Jednogłośna
czerwona książeczka? Nie, nie.
Zabawmy
się w pełnoprawnych przedstawicieli naszego gatunku – ludzi myślących. Nie
przyjmujmy papki faktów i analiz wyłożonych na medialnej tacy i nie wpychajmy
ich na siłę do ust i nie trawmy w biegu. Przystańmy na chwilę, usiądźmy za
stołem i zdiagnozujmy. Czy zdarza się jeszcze komuś zapalić do nieprzytomności
po lekturze dobrej książki? Poczuć maligny Raskolnikowa na własnej skórze?
Pogodną i pełną zawziętości rezygnację doktora Rieux? Owszem, w czasach
licealnych zakładów karnych przechodziliśmy przez kanonowe katorgi, naznaczając
się wielokrotnie ciężkim stygmatami. Męczarnie właściwie brały się stąd, że
kanon był przymusowy, a co z góry nakazane momentalnie brzydnie. Wprowadzić
indeks ksiąg zakazanych zamiast kanonu i licealiści wychodziliby z głowami
pełnymi pełnego kodu kulturowego. Ale później? Jakby katorżnicze rżnięcia
akademickich podręczników zamiast zaostrzać smaki na kawał dobrej powieści,
przytępiają moce poznawcze. Zwyczajnie – kiedy „moc sprawcza” słowa skłoniła
kogoś ostatnimi czasy do działania? Kto ostatni raz popełnił cośkolwiek na
słownym rauszu?
Czy
to tylko moje wrażenie, czy słowo blaknie? W moim świecie wyblakłe słowa równałyby
się płowym krajobrazom. Wszystko straciłoby barwy i zrobiło najzwyczajniej
nudne. Nudne do nudności. Poczet królów polskich płowieje. Jestem pewny, że w
momencie, kiedy strzeli mi do głowy spisać jakieś twórczy manifest, pierwszym
punktem będzie nadanie słowom ich prawdziwej mocy i znaczenia.
Mnie
w takich momentach wena przychodzi z pomocą. Oddaję się w jej władanie
całkowicie i popełniał słowne występki, niereformowalna recydywa. Ale coraz
częściej kropka kończąca nie przynosi ukojenia. Spoglądam na tekst z boku,
zasypiam. Budzę się rano i chłoszczę go niemiłosiernie za wszystkie uchybienia.
W końcu co po inspiracji, jeżeli błękitny banknot na zawsze pozostanie jedynie
pięćdziesięciu złotowym nominałem?
Dżafar Mezher.