Dla wszystkich, którzy nie zdążyli popracować nad słupkami sprzedaży piątkowego nakładu Gazety Krakowskiej, umieszczam wersję artykułu uncut. Zapraszam do lektury. PS: Sam tytuł... a z resztą.
Niektóre opowieści rodzą się jeszcze w sercu, w momencie
przekraczania niewidzialnych granic pomiędzy państwami, dziesięć kilometrów nad
ziemią w targanych turbulencjami samolotach polskich linii lotniczych. Zradzają
się w podziwie, w krótkich momentach bezdechu i trwają tam uparcie. Po jakimś
czasie wystarczy usiąść przed biurkiem pełnym zapisanych kartek, wycinków z
gazet i stert zdjęć, przypominających o przeżytych przygodach. Przeglądnąć
wszystkie wspomnienia, podumać nad doświadczeniami i wyłowić te najważniejsze.
Wreszcie ułożyć w zwartą całość i podzielić się z innymi.
Na początku bieżącego roku zdecydowałem się na ponad dwumiesięczny
wyjazd do Kairu. Jako student filologii arabskiej i arab z pochodzenia byłem przygotowany
na zderzenie z nowym światem i zupełnie odmienną kulturą. Przed wyjazdem
wodziłem palcem po mapie, mnóstwo czytałem, ale nie wystarczy przyswoić ciekawe
pozycje i przestudiować topografię, aby zrozumieć czym jest Kair. Nawet po
długim pobycie nie jest możliwe jednoznacznie opisać i schwycić w ryzy
przymiotnikami ponad dwudziestomilionową metropolię pełną rozmaitych zjawisk
społecznych i politycznych. W sercu pozostają nieuchwytne impresje, z których
później można stworzyć mieniącą się mozaikę wspomnień. Byłem w o tyle uprzywilejowanej sytuacji, że moja
arabizowana uroda, znajomość języka i wrodzone włóczęgostwo pozwoliły mi lepiej
poznać rdzenny Kair, bowiem nikt namolnie nie ciągnął mnie za rękaw. Wtopiłem
się w tłum i poznałem Kair oddalony od tego turystycznego o lata świetlne.
W samolocie zasnąłem z Kapuścińskim w rękach. Obudziłem się pod
koniec czterogodzinnej podróży. Była noc. Przez okno zobaczyłem rozświetloną
egipską stolicę, która wypełniała całą przestrzeń pode mną. Światła arterii
przetaczały nieustannie setki samochodów, metropolia zdawała się tętnić
wieczornym życiem. Ciągnęła się w nieskończoność i z każdą minutą
materializowała coraz szczegółowiej. Samolot powoli przygotowywał się do
lądowania.
Kair, który obserwowałem z wysokości, pomimo upływu roku do
przeprowadzenia Rewolucji 25-ego stycznia, zainspirowanej Arabską Wiosną Ludów
nadal był w konwulsjach. W ścisłym centrum, na znanym z transmisji
telewizyjnych Placu Wyzwolenia (Plac Tahrir) nadal zbierały się tłumy demonstrantów
protestujących przeciwko sprzeniewierzeniu podstawowym hasłom egipskiej intifady.
Jednak moje pierwsze wrażenie wcale nie było związane z nurtami przemian,
gorącymi głowami pełnymi głośnych haseł i niebezpieczeństwem znalezienia się w
nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Kair pod koniec stycznia to
przede wszystkim chłód. Północ Afryki w styczniu jest jednak zimna. Trzeba
wyciągnąć z walizki sweter, zapiąć kurtkę pod nos i na mapie szukać taniego
hostelu studenckiego. Pod terminalem, pomimo później pory nadal jest mnóstwo
taksówek z kierowcami palącymi mocne papierosy, ale zamiast wydawać około
trzydziestu złotych, można dotaszczyć dobytek na dworzec i za pięćdziesiąt
groszy kupić bilet w autobusie.
Po godzinnej podróży dotarłem wreszcie do ścisłego centrum,
wspomnianego przeze mnie wcześniej, Placu Wyzwolenia. Rano był pusty. Na
szerokich ulicach ruch drogowy dopiero się zawiązywał. Oprócz kilku namiotów
obwieszonych postulatami rewolucyjnymi niczym nie przypominał tętniącego życiem
placu, który przewijał się nieustannie w mediach. W połowie był porzuconym,
ogrodzonym przez blaszany płot, placem budowy zagranicznego hotelu. Inwestor z
oczywistych przyczyn zrezygnował, bądź zawiesił swoją działalność. Kair powoli
budził się do życia. Na ulice wychodzili mieszkańcy i przecierali witryny
sklepowe z nagromadzonego w nocy pyłu. Wraz z upływem czasu ulice zaczęły się
stopniowo zapełniać.
Ludzie, samochody, tumult, ścisk.
Nikt nie przejmuje się ilością pasów na jezdni, samochody powoli
przejeżdżają obok siebie, na grubość lakieru, a kierowcy co kilka sekund
używają klaksonu. Nie dość, że sygnalizują swoją obecność sąsiadowi za kółkiem,
dwa, trzy centymetry z boku, to jeszcze zdaje się, sami wyciągają informacje
zwrotne przy pomocy echolokacji, jak nietoperze. Wałęsając się po centrum
wielokrotnie zastanawiałem się, czy istnieje niepisany kod trąbienia – czy
różne kombinacje klaksonów, jak kod morsa oznaczają coś innego. Jeden krótki: uwaga
jadę! dwa długie: jestem spóźniony do pracy! jeden krótki, drugi długi:
spójrzcie jaka piękność idzie po lewej! Czy w tym szaleństwie jest metoda?
Byłem głęboko zdziwiony, kiedy w tak gęsto utkanym korku, raz na
czas dostrzegałem piękną limuzynę BMW albo Mercedesa. Zastanawiałem się jak to
możliwe, że kierowcy takich drogich wehikułów odważają się ryzykować
zarysowanie motoryzacyjnych cacek, jednak później dowiedziałem się, że inni
kierowcy z wielką ostrożnością przejeżdżają obok takich samochodów, ponieważ
owe mogą należeć do politycznych dygnitarzy i jakakolwiek stłuczka prowadziłaby
do lawiny problemów. Czarne limuzyny z immunitetem przepływały przez nurt
uliczny jak rekiny przez mgławice płotek. Natomiast pełna demokracja panowała w
przypadku sygnalizacji świetlnej - nikt na nią nie zwracał uwagi. Światła
drogowe, o ile w ogóle działały, stanowiły jedynie coś w rodzaju świątecznego
stroika. Sygnalizatory dla pieszych wyglądają zupełnie inaczej do tych
europejskich, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Pokazują przerażoną postać
przebiegającą w panice przez ulicę w trosce o swoje życie.
W krajobraz Kairu nieodłącznie wpisana jest kanonada klaksonów, ryk
silników, głośne rozmowy i nawoływania. Uroda języka arabskiego może być przez
wielu kwestionowana, jednak wszyscy, nawet wielcy miłośnicy zgodzą się, że jest
to język wyjątkowo hałaśliwy. Przysłuchując się skrawkom konwersacji odnosi się
wrażenie, że rozmówcy zaraz, za sekundę, dwie skoczą sobie do gardeł, ale to
jedynie pozory. Arabska melodyjność i retoryka.
Wieczorem życie intensyfikuje się jeszcze bardziej. Kairczycy po
pracy wylegają na ulice i gęsto zapełniają chodniki. Europejskie stroje mieszają
się z długimi galabijami, kobiety zakrywają włosy chustami. Mężczyźni często
spacerują ze sobą pod rękę, co jest tu zupełną normalnością i nie ma wydźwięku
homoseksualnego. Na skrajach krawężników pojawiają się bazarowe stragany,
rozłożone nierzadko na maskach zaparkowanych samochodów, oferujące wszelkie
rozmaitości: od skórzanych portfeli, przez srebrne Breitlingi, złote Rolexy,
koszulki piłkarskie, paralizatory, czy wreszcie książki. Wszystko rodzimej
produkcji, wszystko podrobione w kamienicach, gdzieś na drugim, trzecim piętrze.
Wszystko dużo tańsze. Czasami z ewidentnymi pomyłkami, na przykład piłkarski
trykot Realu Madryt z wielkim logiem sponsora katalońskiej jedenastki. W
sklepowej witrynie jednego z nielicznych sklepów alkoholowych wypatrzyłem dwunastoletniego
Johnniego Walkera opatrzonego czerwoną etykietą. W środku pracował starszy Arab
i z ponurą powagą obsługiwał klientów. Wyobrażam sobie, że sprzedaż alkoholu,
który w Islamie jest surowo zabroniony (za wyjątkiem przypadków, kiedy używany
jest do celów leczniczych, o dziwo, dość często) musi być źródłem jego
wewnętrznego rozdarcia. W Kairze na każdym kroku można spotkać mężczyzn z
przetartą skórą na czole. Ten znak, swoisty siniak potocznie nazywany śliwką
jest symbolem i wizytówką głębokiej religijności. Nabywa się go na przestrzeni
lat systematycznej modlitwy, gdy czołem szoruje się modlitewny dywanik
skierowany w stronę Mekki. Sprzedawca na czole wymalowaną miał jedynie troskę.
Tak naprawdę prawdziwa rozpusta detaliczna odbywa się w centrum, wśród
tłumów Kairczyków, a nie jak twierdzą przewodniki turystyczne na bazarze Khan
al-Khalili. Kiedyś usłyszałem, że nietargowanie uchodzi za faux pas. Dzisiaj,
kiedy Egipt z powodów politycznych pogrążony jest w piekielnej recesji, giełda
pobijała kolejne rekordy bessy, brak mocowania się o cenę jest przyjmowany ze
zdziwieniem, ale chętnie. Nie zmienia to jednak faktu, że targowanie od pokoleń
płynie przez arabską krew. W dobrym tonie jest porozmawiać o koligacjach
rodzinnych, wymienić niską cenę, potem się obrazić, to znów uśmiechnąć,
stargować znowu, wreszcie odejść z grobową powagą wymalowaną na twarzy.
Zazwyczaj sprzedawcy nawołują z powrotem i po ostatnich korektach zgadzają się
na transakcję.
Przeciskając się powoli przez wibrujący tłum i przyglądając się
festiwalowi rozmaitości co kilka metrów jestem zaczepiany przez tak zwanych
naganiaczy, takich samych jacy pracują w centrum Krakowa, tyle, że Ci, zamiast
do klubów, zapraszają do kasyn. W Islamie hazard jest nielegalny, co nie
znaczy, że zjawisko nie istnieje. Wołają w moją stroną „Brince! Brince!”,
ponieważ w arabskim nie ma litery „p” i wynosząc mnie do tytułu książęcego,
zaczynają nakłaniać do wstąpienia w skromne progi. Ruletka, maszyny do gry i
darmowy alkohol niewiadomej proweniencji. Jednak kiedy z porozwieszanych przy
meczetach i małych salach modlitewnych dobiega nosowy głos muezzina
nawołującego do kolejnej tego dnia modlitwy, zamierają na chwilę, chowają
ulotki do kieszeni i pędzą na dywanik wyspowiadać się przed Bogiem. Po krótkiej
chwili wracają uśmiechnięci z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach. Zaraz po
wieczornej modlitwie podbiegli jeszcze na chwilę do kawiarni, których w centrum
pełno.
Przechodząc koło którejkolwiek można odnieść wrażenie, że czas
ulega magicznemu zniekształceniu, jak na surrealistycznych obrazach Dalego. Zdaje
się zwalniać i funkcjonuje w innym wymiarze. Ktoś kiedyś powiedział, że
Europejczycy mają zegarki, Afrykańczycy czas. I już na samej północy, na czubku
Afryki wschodniej widać to doskonale. Wystarczy spojrzeć na Egipcjan, którzy
siedzą wygodnie w kawiarniach, popijają kawę przyrządzaną po turecku i co
chwilę zaciągają się głęboko tytoniem z szisz. Czasami dyskutują żarliwie o
polityce, ostatnich wydarzeniach rewolucji i planowanych krokach. Przeglądają
wieczorne wydania gazet, bądź zwyczajnie milczą wpatrzeni w oddalone punkty na
horyzoncie. Wokół nie unosi się aromat egzotycznych sklepów cynamonowych, w
powietrzu nie ma kardamonu, imbiru, ani szafranu. Jest za to pył, aromat
gorącej kawy, smugi dymu tytoniowego i ludzie.
Spacerując po szerokich ulicach, co chwilę mijam kolejny sklep
obuwniczy. Jest ich na miejscu na pęczki. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat
temu mnóstwo Kairczyków żyło w ubóstwie posuniętym do tego stopnia, że nie
mieli co założyć na stopy. Właściciel sklepu obuwniczego był wówczas traktowany
jak człowiek niesamowicie majętny, istny bogacz. Dzisiaj rynek obuwniczy jest
przesycony – sklepów jest zbyt dużo. Właściciele stoją w wejściu do swoich
królestw i nieprzeniknionym wzrokiem lustrują falujący tłum.
Maszeruję dalej, aż sklepy i bazarowe stragany zaczynają powoli
znikać. Robi się ciemniej, tłum rzednie. Na twarzach przechodniów zdaje się
malować nieufność, ale to pewnie tylko zwodnicza gra cieni. Z przecznicy słyszę
charakterystyczny odgłos paralizatora i długo ciągnącą się ciszę. Nie sprawdzam
już, czy to kolejne stoisko, zatrzymuję czarną taksówkę i wracam do hostelu.
Gazeta Krakowska 04.01.2013
Dżafar Mezher.