poniedziałek, 7 stycznia 2013

Ja, Książę Kairu.






Dla wszystkich, którzy nie zdążyli popracować nad słupkami sprzedaży piątkowego nakładu Gazety Krakowskiej, umieszczam wersję artykułu uncut. Zapraszam do lektury. PS: Sam tytuł... a z resztą.


Niektóre opowieści rodzą się jeszcze w sercu, w momencie przekraczania niewidzialnych granic pomiędzy państwami, dziesięć kilometrów nad ziemią w targanych turbulencjami samolotach polskich linii lotniczych. Zradzają się w podziwie, w krótkich momentach bezdechu i trwają tam uparcie. Po jakimś czasie wystarczy usiąść przed biurkiem pełnym zapisanych kartek, wycinków z gazet i stert zdjęć, przypominających o przeżytych przygodach. Przeglądnąć wszystkie wspomnienia, podumać nad doświadczeniami i wyłowić te najważniejsze. Wreszcie ułożyć w zwartą całość i podzielić się z innymi.

Na początku bieżącego roku zdecydowałem się na ponad dwumiesięczny wyjazd do Kairu. Jako student filologii arabskiej i arab z pochodzenia byłem przygotowany na zderzenie z nowym światem i zupełnie odmienną kulturą. Przed wyjazdem wodziłem palcem po mapie, mnóstwo czytałem, ale nie wystarczy przyswoić ciekawe pozycje i przestudiować topografię, aby zrozumieć czym jest Kair. Nawet po długim pobycie nie jest możliwe jednoznacznie opisać i schwycić w ryzy przymiotnikami ponad dwudziestomilionową metropolię pełną rozmaitych zjawisk społecznych i politycznych. W sercu pozostają nieuchwytne impresje, z których później można stworzyć mieniącą się mozaikę wspomnień. Byłem w o tyle  uprzywilejowanej sytuacji, że moja arabizowana uroda, znajomość języka i wrodzone włóczęgostwo pozwoliły mi lepiej poznać rdzenny Kair, bowiem nikt namolnie nie ciągnął mnie za rękaw. Wtopiłem się w tłum i poznałem Kair oddalony od tego turystycznego o lata świetlne.

W samolocie zasnąłem z Kapuścińskim w rękach. Obudziłem się pod koniec czterogodzinnej podróży. Była noc. Przez okno zobaczyłem rozświetloną egipską stolicę, która wypełniała całą przestrzeń pode mną. Światła arterii przetaczały nieustannie setki samochodów, metropolia zdawała się tętnić wieczornym życiem. Ciągnęła się w nieskończoność i z każdą minutą materializowała coraz szczegółowiej. Samolot powoli przygotowywał się do lądowania.

Kair, który obserwowałem z wysokości, pomimo upływu roku do przeprowadzenia Rewolucji 25-ego stycznia, zainspirowanej Arabską Wiosną Ludów nadal był w konwulsjach. W ścisłym centrum, na znanym z transmisji telewizyjnych Placu Wyzwolenia (Plac Tahrir) nadal zbierały się tłumy demonstrantów protestujących przeciwko sprzeniewierzeniu podstawowym hasłom egipskiej intifady. Jednak moje pierwsze wrażenie wcale nie było związane z nurtami przemian, gorącymi głowami pełnymi głośnych haseł i niebezpieczeństwem znalezienia się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Kair pod koniec stycznia to przede wszystkim chłód. Północ Afryki w styczniu jest jednak zimna. Trzeba wyciągnąć z walizki sweter, zapiąć kurtkę pod nos i na mapie szukać taniego hostelu studenckiego. Pod terminalem, pomimo później pory nadal jest mnóstwo taksówek z kierowcami palącymi mocne papierosy, ale zamiast wydawać około trzydziestu złotych, można dotaszczyć dobytek na dworzec i za pięćdziesiąt groszy kupić bilet w autobusie.

Po godzinnej podróży dotarłem wreszcie do ścisłego centrum, wspomnianego przeze mnie wcześniej, Placu Wyzwolenia. Rano był pusty. Na szerokich ulicach ruch drogowy dopiero się zawiązywał. Oprócz kilku namiotów obwieszonych postulatami rewolucyjnymi niczym nie przypominał tętniącego życiem placu, który przewijał się nieustannie w mediach. W połowie był porzuconym, ogrodzonym przez blaszany płot, placem budowy zagranicznego hotelu. Inwestor z oczywistych przyczyn zrezygnował, bądź zawiesił swoją działalność. Kair powoli budził się do życia. Na ulice wychodzili mieszkańcy i przecierali witryny sklepowe z nagromadzonego w nocy pyłu. Wraz z upływem czasu ulice zaczęły się stopniowo zapełniać.

Ludzie, samochody, tumult, ścisk.

Nikt nie przejmuje się ilością pasów na jezdni, samochody powoli przejeżdżają obok siebie, na grubość lakieru, a kierowcy co kilka sekund używają klaksonu. Nie dość, że sygnalizują swoją obecność sąsiadowi za kółkiem, dwa, trzy centymetry z boku, to jeszcze zdaje się, sami wyciągają informacje zwrotne przy pomocy echolokacji, jak nietoperze. Wałęsając się po centrum wielokrotnie zastanawiałem się, czy istnieje niepisany kod trąbienia – czy różne kombinacje klaksonów, jak kod morsa oznaczają coś innego. Jeden krótki: uwaga jadę! dwa długie: jestem spóźniony do pracy! jeden krótki, drugi długi: spójrzcie jaka piękność idzie po lewej! Czy w tym szaleństwie jest metoda?

Byłem głęboko zdziwiony, kiedy w tak gęsto utkanym korku, raz na czas dostrzegałem piękną limuzynę BMW albo Mercedesa. Zastanawiałem się jak to możliwe, że kierowcy takich drogich wehikułów odważają się ryzykować zarysowanie motoryzacyjnych cacek, jednak później dowiedziałem się, że inni kierowcy z wielką ostrożnością przejeżdżają obok takich samochodów, ponieważ owe mogą należeć do politycznych dygnitarzy i jakakolwiek stłuczka prowadziłaby do lawiny problemów. Czarne limuzyny z immunitetem przepływały przez nurt uliczny jak rekiny przez mgławice płotek. Natomiast pełna demokracja panowała w przypadku sygnalizacji świetlnej - nikt na nią nie zwracał uwagi. Światła drogowe, o ile w ogóle działały, stanowiły jedynie coś w rodzaju świątecznego stroika. Sygnalizatory dla pieszych wyglądają zupełnie inaczej do tych europejskich, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Pokazują przerażoną postać przebiegającą w panice przez ulicę w trosce o swoje życie.

W krajobraz Kairu nieodłącznie wpisana jest kanonada klaksonów, ryk silników, głośne rozmowy i nawoływania. Uroda języka arabskiego może być przez wielu kwestionowana, jednak wszyscy, nawet wielcy miłośnicy zgodzą się, że jest to język wyjątkowo hałaśliwy. Przysłuchując się skrawkom konwersacji odnosi się wrażenie, że rozmówcy zaraz, za sekundę, dwie skoczą sobie do gardeł, ale to jedynie pozory. Arabska melodyjność i retoryka.

Wieczorem życie intensyfikuje się jeszcze bardziej. Kairczycy po pracy wylegają na ulice i gęsto zapełniają chodniki. Europejskie stroje mieszają się z długimi galabijami, kobiety zakrywają włosy chustami. Mężczyźni często spacerują ze sobą pod rękę, co jest tu zupełną normalnością i nie ma wydźwięku homoseksualnego. Na skrajach krawężników pojawiają się bazarowe stragany, rozłożone nierzadko na maskach zaparkowanych samochodów, oferujące wszelkie rozmaitości: od skórzanych portfeli, przez srebrne Breitlingi, złote Rolexy, koszulki piłkarskie, paralizatory, czy wreszcie książki. Wszystko rodzimej produkcji, wszystko podrobione w kamienicach, gdzieś na drugim, trzecim piętrze. Wszystko dużo tańsze. Czasami z ewidentnymi pomyłkami, na przykład piłkarski trykot Realu Madryt z wielkim logiem sponsora katalońskiej jedenastki. W sklepowej witrynie jednego z nielicznych sklepów alkoholowych wypatrzyłem dwunastoletniego Johnniego Walkera opatrzonego czerwoną etykietą. W środku pracował starszy Arab i z ponurą powagą obsługiwał klientów. Wyobrażam sobie, że sprzedaż alkoholu, który w Islamie jest surowo zabroniony (za wyjątkiem przypadków, kiedy używany jest do celów leczniczych, o dziwo, dość często) musi być źródłem jego wewnętrznego rozdarcia. W Kairze na każdym kroku można spotkać mężczyzn z przetartą skórą na czole. Ten znak, swoisty siniak potocznie nazywany śliwką jest symbolem i wizytówką głębokiej religijności. Nabywa się go na przestrzeni lat systematycznej modlitwy, gdy czołem szoruje się modlitewny dywanik skierowany w stronę Mekki. Sprzedawca na czole wymalowaną miał jedynie troskę.

Tak naprawdę prawdziwa rozpusta detaliczna odbywa się w centrum, wśród tłumów Kairczyków, a nie jak twierdzą przewodniki turystyczne na bazarze Khan al-Khalili. Kiedyś usłyszałem, że nietargowanie uchodzi za faux pas. Dzisiaj, kiedy Egipt z powodów politycznych pogrążony jest w piekielnej recesji, giełda pobijała kolejne rekordy bessy, brak mocowania się o cenę jest przyjmowany ze zdziwieniem, ale chętnie. Nie zmienia to jednak faktu, że targowanie od pokoleń płynie przez arabską krew. W dobrym tonie jest porozmawiać o koligacjach rodzinnych, wymienić niską cenę, potem się obrazić, to znów uśmiechnąć, stargować znowu, wreszcie odejść z grobową powagą wymalowaną na twarzy. Zazwyczaj sprzedawcy nawołują z powrotem i po ostatnich korektach zgadzają się na transakcję.

Przeciskając się powoli przez wibrujący tłum i przyglądając się festiwalowi rozmaitości co kilka metrów jestem zaczepiany przez tak zwanych naganiaczy, takich samych jacy pracują w centrum Krakowa, tyle, że Ci, zamiast do klubów, zapraszają do kasyn. W Islamie hazard jest nielegalny, co nie znaczy, że zjawisko nie istnieje. Wołają w moją stroną „Brince! Brince!”, ponieważ w arabskim nie ma litery „p” i wynosząc mnie do tytułu książęcego, zaczynają nakłaniać do wstąpienia w skromne progi. Ruletka, maszyny do gry i darmowy alkohol niewiadomej proweniencji. Jednak kiedy z porozwieszanych przy meczetach i małych salach modlitewnych dobiega nosowy głos muezzina nawołującego do kolejnej tego dnia modlitwy, zamierają na chwilę, chowają ulotki do kieszeni i pędzą na dywanik wyspowiadać się przed Bogiem. Po krótkiej chwili wracają uśmiechnięci z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach. Zaraz po wieczornej modlitwie podbiegli jeszcze na chwilę do kawiarni, których w centrum pełno.

Przechodząc koło którejkolwiek można odnieść wrażenie, że czas ulega magicznemu zniekształceniu, jak na surrealistycznych obrazach Dalego. Zdaje się zwalniać i funkcjonuje w innym wymiarze. Ktoś kiedyś powiedział, że Europejczycy mają zegarki, Afrykańczycy czas. I już na samej północy, na czubku Afryki wschodniej widać to doskonale. Wystarczy spojrzeć na Egipcjan, którzy siedzą wygodnie w kawiarniach, popijają kawę przyrządzaną po turecku i co chwilę zaciągają się głęboko tytoniem z szisz. Czasami dyskutują żarliwie o polityce, ostatnich wydarzeniach rewolucji i planowanych krokach. Przeglądają wieczorne wydania gazet, bądź zwyczajnie milczą wpatrzeni w oddalone punkty na horyzoncie. Wokół nie unosi się aromat egzotycznych sklepów cynamonowych, w powietrzu nie ma kardamonu, imbiru, ani szafranu. Jest za to pył, aromat gorącej kawy, smugi dymu tytoniowego i ludzie.

Spacerując po szerokich ulicach, co chwilę mijam kolejny sklep obuwniczy. Jest ich na miejscu na pęczki. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu mnóstwo Kairczyków żyło w ubóstwie posuniętym do tego stopnia, że nie mieli co założyć na stopy. Właściciel sklepu obuwniczego był wówczas traktowany jak człowiek niesamowicie majętny, istny bogacz. Dzisiaj rynek obuwniczy jest przesycony – sklepów jest zbyt dużo. Właściciele stoją w wejściu do swoich królestw i nieprzeniknionym wzrokiem lustrują falujący tłum.

Maszeruję dalej, aż sklepy i bazarowe stragany zaczynają powoli znikać. Robi się ciemniej, tłum rzednie. Na twarzach przechodniów zdaje się malować nieufność, ale to pewnie tylko zwodnicza gra cieni. Z przecznicy słyszę charakterystyczny odgłos paralizatora i długo ciągnącą się ciszę. Nie sprawdzam już, czy to kolejne stoisko, zatrzymuję czarną taksówkę i wracam do hostelu.

Gazeta Krakowska 04.01.2013
Dżafar Mezher.