Ja, Książę Kairu, część druga - Bezsenność w Kairze.
Po
całych dniach wałęsania po zapomnianych zakamarkach Kairu, kładąc się do łóżka,
pomimo bólu mięśni, głowy i ogólnego zmęczenia czasami ciężko zasnąć. Jest końcówka
lutego, w mieszkaniach jest zimno. Są tak skonstruowane, aby jak najdłużej
trzymać w środku chłód. Przy czterdziestu stopniach Celsjusza i palącym słońcu
na pewno jest to przydatna cecha starych kamienic, jednak w zimie trzeba
pokutować. Nie wystarczy przykryć się grubą kołdrą, trzeba jeszcze napełnić
termofor gorącą wodą i opatulić się szczelnie. Za oknami Kair powoli dogasa,
ostatnie okrzyki zamieniają się w głęboką ciszę. Słychać jedynie wiatr
panoszący wszechobecny pył. Powinienem zasnąć, przecież jutro z samego rana
usłyszę nosowy głos muezina przypominający muzułmanom o religijnych
obowiązkach, później wysoki i męczący krzyk dziadka o pomarszczonej twarzy, zbierającego
na wózku starocie. Wózek będzie skrzypiał uparcie, a starzec krzyczał wysoko:
„Bikja! Bikja!”, arabska kalka włoskiego vecchia, czyli po prostu – starocie.
Zaraz
po nim będą jechać kolejne skrzypiące wózki; tym razem chrześcijanie z
kairskiej dzielnicy „miasta śmieci” będą zbierać worki i układać wysoko na
taczkach własnej roboty – w stolicy Egiptu nie ma Miejskiego Przedsiębiorstwa
Oczyszczania. Tę nietypową niszę zapełnili uciskani przez poprzedni reżim
Koptowie. Wracają codziennie z nowym łupem do swojego dystryktu i zaczynają
systematycznie sortować śmieci. Nie zwracają już uwagi na potężny odór unoszący
się w powietrzu. Są przyzwyczajeni. Wielkie koncerny płacą im za dostarczanie
zużytych opakowań, żeby za wszelką cenę uniknąć nieuniknionego – podróbek.
Reszta śmieci, bezwartościowy stos, odkładany jest na bok. Kiedy na ulicach
skończyło się miejsce, zaczęto go składować na dachach budynków. W końcu
przecież i tam miejsca kiedyś zabraknie…
Czas
już zasnąć. Przewracam się z boku na bok, ale sen nie przychodzi. W Kairze
bezsenność dotyka nieoczekiwanie. Jak klątwa. Jeszcze przez pewien czas leżę
niezdecydowany w łóżku i nie chcę dać za wygraną. Po upływie trzydziestu minut
zaczynam się mozolnie zbierać. Jednak. Godzę się na bezsenność, ubieram
leniwie, zaparzam espresso w małej kawiarce pilnując, aby ogień nie lizał blachy
po bokach. Wychodzę na spotkanie Kairu nocą.
Ulice
w przeciwieństwie do wieczorowej pory, świecą pustkami. Uliczny harmider okiełznany
po arabsku jakimiś tajemniczymi siłami rozszedł się po przecznicach. Spaceruję wolnym
krokiem po dzielnicy Mohendeesen i wypatruję taksówki. Kair po Rewolucji 25-ego
stycznia 2011 roku nie jest już przyjazny przyjezdnym. Ustępujący prezydent
Mubarak wypuścił skazańców z więzień z przejrzystymi dyrektywami wprowadzania
nieustannego chaosu, a Minister Spraw Wewnętrznych polecił policji biernie się
przypatrywać. Kilka dni wcześniej na wielkim skrzyżowaniu, na którym stoi
postument z figurą pierwszego arabskiego noblisty – Mahfuza, w biały dzień, w
niekończącym się korku ulicznym został zastrzelony pracownik ONZ. Pomimo obecności
wojskowego wana, zaparkowanego trzysta metrów dalej. Sprawa do dzisiaj nie
została rozwikłana. Przechodzę obok wysokich kamienic i mijam ulicę Ligi
Arabskiej. Zamiast dumnego wyglądu jest upstrzona mnóstwem banerów reklamowych,
zachwalających twarzą czczonego piosenkarza egipskiego, jedną z wielkich sieci
komórkowych. Kiedy po śmierci prezydenta Gamala Abdel Nasera schedę po nim
przejął Anwar Sadat, otworzył Egipt na rynki zachodnie nową gospodarczą
polityką - Infitah. Wielkie koncerny zapełniły nagle kairskie ulice nachalnym
marketingiem, przedstawiając w lwiej części ubogiemu społeczeństwu zachodni poziom
życia i powoli przyuczając do pędzącej konsumpcji. Młodsze pokolenia,
pozbawione spokoju ducha, zapatrzyły się w wielkie kampanie reklamowe i zaczęły
silnie dążyć do nowych, kuszących wzorców. Gospodarka chwiejąc się na boki nie
była w stanie spełnić konsumpcyjnych marzeń i w konsekwencji doprowadziła młode
pokolenie do frustracji. Dzisiaj Kair stanowi niezdrową hybrydę, połączenie
arabskich tradycji z zachodnim konsumpcjonizmem. Jedynie sieci komórkowe oraz
zachodnie marki tytoniowe, najczęściej z resztą podrabiane, stały się
ogólnodostępne. Reszta zbędnych dobrodziejstw spogląda na społeczeństwo zza
witryn luksusowych sklepów w bogatej dzielnicy Az-Zamalek.
Koło
mnie przejeżdża wreszcie taksówka. W Kairze są dwa rodzaje taksówek. Czarne i
białe. W czarnych nie podróżuje się według taksometru. Starym, arabskim
zwyczajem trzeba przed rozpoczęciem kursu wytargować konkretną cenę, co wymaga
nie lada rozeznania w kairskich dzielnicach i korkach. Korkach, które są tutaj
niezmiennym constans. Jeżeli nie włada się egipskim dialektem, kierowcy i tak
na koniec zawyżają umówioną kwotę tłumacząc się postojami, objazdami i całym
inwentarzem innych wymówek.
Idę
dalej i wypatruję białej. Macham ręką, zatrzymuję i nachylam się w stronę
młodego kierowcy pytając, czy odpowiada mu kurs w okolice Talaat Harb. Białe
taksówki naliczają opłaty według taksometru. Siadam na miejscu pasażera, koło
kierowcy i miarkując jego nastrój zaczynam egzaminować, czy w centrum jest
dzisiaj spokojnie. Jedną z lekcji pozaakademickich, którą już wówczas przeżyłem
empirycznie była świadomość, że gaz łzawiący rozpylany przez policję w celu
rozpędzenia demonstrujących tłumów jest bezwonny. Unosi się w powietrzu jeszcze
długi czas po użyciu, często osiada w podziemnych wejściach do metra i tam
zbiera bogate żniwo. Kierowca odpowiada mi żwawo, że tak – dzisiaj jest
spokojnie, bo środa. Oblężenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych rozpocznie się
od nowa w czwartek w nocy.
Po
drodze na miejsce mijamy zamykane właśnie kafejki internetowe. W środku, w
przeciwieństwie do tych, które znamy z Krakowa, są jeszcze konsole do gier.
Młodzi kibice dwóch największych klubów piłkarskich: Al-Ahly i Az-Zamalek,
często przesiadują w środku grając w gry piłkarskie na konsolach. Odkąd
zamknięto obiekty sportowe po wielkiej tragedii na stadionie w Port Said,
podczas której zginęło ponad siedemdziesiąt kibiców, liga została zawieszona.
Po nieszczęsnym wydarzeniu wiele osób wskazywało palcem na polityczne powody
doprowadzenia do masakry kibiców, bowiem to właśnie oni u zarania rewolucji
stanowili pierwszy szereg w walce z policją. Znani z długiej historii tego typu
zmagań z siłami porządkowymi, zapomnieli o waśniach pomiędzy klubami i ramię w
ramię, obok innych, bardziej politycznie ukierunkowanych działaczy, bronili i
zachęcali zwyczajnych obywateli, aby przyłączyli się do walki. Tragedia na
stadionie w Port Said została przez wielu potraktowana jako polityczna zemsta
za zaangażowanie grup kibicowskich w rewolucję. Ponadto, kiedy całe rozgrywki
zostały zawieszone, politycy dzierżący ster porewolucyjnego Egiptu pozbyli się
zgromadzeń meczowych na stadionach, gdzie dziesiątki tysięcy gardeł wykrzykiwało
niewyszukane, wulgarne hasła godzące w sfery panujące. Na stadionach tysiące
skandowało, przed telewizorami tysiące słuchało.
Kierowca
bez pytania zapala papierosa i proponuje mi jednego. W Kairze palenie jest
wszędobylskie. Rzadko zdarzają się miejsca, w których widniałby znak
przekreślonego papierosa. Palić można w taksówkach, małych busach kursujących w
nieokiełznanym szaleństwie po drogach, w kawiarniach, restauracjach, nawet
urzędach. Osobiście widziałem jak urzędnik obsługujący tłum petentów składających
uniżenie dokumenty o pozwolenie na wyjazd z kraju, odchodzi bez słowa sprzed
okienka, staje na środku sali i odgrodzony szybą patrzy na tłoczącą się ciżbę.
Przeciąga się leniwie i odpala papierosa. Przerwa, czy nie – zapalić trzeba.
Wysiadam
w centrum. Znowu przy Placu Tahrir. Uśmiechnięty taksówkarz wymawia się od
przyjęcia pieniędzy za kurs, ponieważ znam język arabski i cały czas chcę się
go uczyć. Droczy się ze mną i nie chce wziąć odliczonej kwoty lecz po pięciu
minutach, kilku dowcipach, bierze ode mnie dwadzieścia funtów, czyli za usługę
plus napiwek, życzy zdrowia i znika za pierwszym zakrętem.
Idę
szybkim krokiem w stronę jednego z niewielu barów, w którym można kupić
alkohol. Jest głęboka noc. Wszędzie pusto i cicho. Jednorazowa siatka tańczy
uparcie na wietrze zamiatana na boki przez fale pyłu. Bar nazywa się Hurijja –
dosłownie – wolność. Kairska wolność to duża sala na poziomie ulicy,
przedzielona na dwie części. Jedna ma zwyczajne okna, w drugiej okna zabite są drewnianymi
dyktami. Z alkoholem siadać można tylko w tej ukrytej przed wzrokiem
przechodniów. Ustawa o wychowaniu w trzeźwości nabiera w kraju muzułmańskim
zupełnie innego wymiaru. W środku, pomimo późnej pory, panuje spory ruch. Najróżniejsze
towarzystwo raczy się schłodzonymi browarami. Zamawiam egipskie piwo, orzeszki
i siadam sam przy jedynym wolnym stoliku. Po ziemi walają się sterty
niedopałków.
Za
dnia w środku, przy ścianie wejściowej rozkłada swoje skromne stanowisko
podeszły wiekiem pucybut. Zazwyczaj ma spory ruch. Co chwilę ktoś do niego
podchodzi, wystawia buty i patrzy jak pucybut z precyzją doprowadza obuwie do
lśnienia. Czasem klienci pogrążają się w rozmowie ze staruszkiem i później
wybiegają z baru ewidentnie spóźnieni na spotkania. W nocy go nie ma. W jego
miejscu stoją ułożone pionowo zgrzewki butelek egipskiego browarnictwa.
Rozglądam
się dookoła i widzę, że oprócz cudzoziemek cieszących się wyjątkową atencją
stałych bywalców, wewnątrz nie ma żadnej Egipcjanki. Zaczynam się przysłuchiwać
rozmowie dwóch ponad trzydziestoletnich mężczyzn siedzących obok mnie.
Zauważają to i włączają mnie w dyskusję o piłce nożnej. Rozmawiamy dość długo,
zanim zadają pytanie o moje pochodzenia – w końcu już na początku zorientowali
się, że nie jestem stąd. Wiem, że za chwile padnie sakramentalne pytanie na
temat moich poglądów religijnych. Wcześniej wyczytałem, że muzułmanie traktują
chrześcijan jak braci, natomiast nie tolerują ateistów. Postanowiłem sprawdzić
to na własnej skórze i na bezceremonialnie postawione pytanie, wypaliłem –
mulhid, czyli ateista. Łypnęli na mnie wzrokiem z niedowierzaniem, zmrużyli
oczy i obrócili się do mnie plecami. Ot tak, rozmowa była skończona. Dla
muzułmanina osoba niewierząca w jakikolwiek absolut jest z gruntu zła, zabłąkana
i zwyczajnie niewarta uwagi.
Za
dyktami powoli świtało.