piątek, 1 lutego 2013

Uśmiech wschodu.




Na zdjęciu zaplecze restauracji "Szaf3y",


Przed wami trzecia część zbioru impresji kairskich: "Ja, Książę Kairu: Uśmiech wschodu".


W ferworze nieustannych poszukiwań odrębności kulturowych przemierzałem Kair wzdłuż i wszerz. Zajęty obserwowaniem, notowaniem, dotykaniem i wąchaniem wałęsałem się po wąskich uliczkach i szerokich arteriach, wielkich bazarach i małych straganach, znanych kawiarniach, czy kameralnych kawiarenkach. Podróżowałem taksówkami, busami, najczęściej jednak pieszo. Do Kairu pojechałem przede wszystkim szlifować język arabski, ale po zajęciach biegłem co tchu znanym szlakiem, pomiędzy wartkim nurtem samochodów i busów, do wynajętego mieszkania, gdzie rezydowałem wraz z nowopoznanymi współlokatorami – trzydziestosześcioletnią Niemką, Corriną, absolwentką prawa, która pewnego dnia złożyła wypowiedzenie w renomowanej kancelarii, przyjechała do Kairu uczyć się języka arabskiego i walczyć o prawa kobiet oraz trzydziestopięcioletnim Irlandczykiem Pólem, absolwentem arabistyki, który biegle władał pięcioma językami i pracował jako korespondent dla swojego kraju. Mieszkali już długi czas w Kairze i zdążyli przesiąknąć arabskimi nawykami. W przeciwieństwie do mnie, nigdzie się nie spieszyli i przedkładali kawę i fajkę wodną w dobrym towarzystwie nad pogonią za przygodami. Europejska kultura podszeptywała im na ucho: Spieszcie się powoli. Rozsiadali się głębiej w zadymionych kawiarniach i na wzór tysięcy rodzimych mieszkańców pogrążali się w głębokiej ciszy, medytacji tytoniowej o smaku głębokiej wanilii. Cóż, chwilo trwaj!

Otwierałem drzwi do mieszkania, zastawałem ich popijających aromatyczną kawę, rozmawiających o nowym przepisie na egzotyczne przysmaki, który Pól zdobył od pobliskiego sprzedawcy przypraw, pichcących w kuchni pyszne posiłki. Czułem, że żołądek domaga się swojej daniny, ale nie miałem chwili do stracenia. Witałem się z nimi w biegu, wypakowywałem opasłe książki z kursu językowego w pokoju i już byłem gotowy wyjść. Przyglądali mi się wzrokiem doświadczonego wygi, który mógłby udzielić młodemu zapaleńcowi lekcji życia, wyłożyć tajniki, ale woli, żeby ów przeżył wszystko na własnej skórze. Zamienialiśmy kilka zdań. Jednym tchem przedstawiałem im swój plan na kolejną tułaczkę po zakamarkach i w biegu stawiając kropkę na końcu zdania z powrotem stałem na progu. Uśmiechałem się szeroko i wybiegałem na zatłoczoną ulicę. Wyobrażam sobie, że Pól i Corrina uśmiechali się pobłażliwie po moim wyjściu, siadali do obiadu i leniwie stukali sztućcami o talerze.

Ja, zajęty kolekcjonowaniem wrażeń i impresji przez cały pobyt nic nie gotowałem. Gonitwa pochłaniała mnie całkowicie. Żałuję tylko, że nie zgłębiłem arkanów egipskiej kuchni. Z mapy korzystałem sporadycznie, planując ogólnikowo kolejne inspekcje kairskich dystryktów, co więcej – nigdy jej ze sobą nie brałem. W końcu wystarczy zapytać kogokolwiek na ulicy. Kairczycy są skorzy do udzielania wskazówek. Kiedy po skomplikowanych wytycznych widzieli głęboką zadumę odmalowaną na mojej twarzy proponowali, że potowarzyszą mi przez kilka skrzyżowań. Raz jeszcze: Afrykańczycy mają czas, Europejczycy zegarki. A w Egipcie czasu zdaje się być na pęczki, bo każdy Kairczyk był bardzo hojny. Prowadzili mnie przez zawiłości topograficzne Kairu, rozmawiali, zapraszali na herbatę. Młodzi ludzie często zadawali mi pytanie, czy jestem reporterem. Chcieli usiąść ze mną przy filiżance i opowiedzieć o swoich doświadczeniach rewolucyjnych. Mieli ogromne pragnienie podzielenia się ze światem wszystkimi niesprawiedliwościami, które ich do tej pory spotkały i wreszcie pochwalić dotychczasowymi dokonaniami: obaleniem reżimu, obaleniem wieloletniego prezydenta, walką o demokrację. Jak mantrę powtarzali słowa znanego egipskiego pisarza i dziennikarza Al-Aswaniego, który każdy z ponad stu felietonów opisujących wydarzenia rewolucyjne kończył zdaniem: „Rozwiązaniem jest demokracja!”. Bogaci w czas, skorzy do mówienia, młodzi i bezrobotni. Stołeczna gazeta Al-Ahram podała zatrważające statystyki, z których wynika, że ponad 70% młodych pomiędzy 15-tym i 29-tym rokiem życia nie ma pracy.

Ja na miejscu nie pracowałem. Przyjechałem z określoną kwotą na koncie. W sam raz, żeby żyć, jeść i zwiedzać i uczyć się. Czasami oszczędzałem na jedzeniu, bo ciągle kupowałem książki. Polski złoty, jako waluta na arenie międzynarodowej na pewno potęgi nie stanowi, jednak w przeliczeniu na egipskie funty pozwalał mi spokojnie stołować się w najróżniejszych restauracjach. Czas w krajach arabskich to pojęcie na tyle względne, że już po tygodniu zrezygnowałem z planowania czynności takich jak jedzenie. Kiedy zgłodnieje na pewno znajdę małą knajpkę, ciepły arabski chleb na straganie, czy przydrożny bufet z falafelem.

Przesiadywałem w najróżniejszych miejscach. Od małych, brudnych bud, przez średnie, rodzinne lokale, gdzie zamówienia przyjmował dziadek, w kuchni gotował ojciec, a talerze roznosił syn, po wystawne restauracje, mogące z powodzeniem konkurować z europejskimi standardami. W ekskluzywnych restauracjach arabscy kelnerzy potrafili przyjąć zamówienie i wymienić kilka kurtuazyjnych uwag po angielsku, hiszpańsku, francusku i niemiecku. Najczęściej jednak zatrzymywałem się, pomiędzy kolejnymi przystankami swoich eskapad, w kairskich restauracjach przypominających formułą fast-foody. Zły nawyk zrodzony z akademickiego lenistwa. Czas na książkę jest, na przygotowanie kanapki już nie.   Najpierw w gęstym tłumie trzeba było dopchać się do kasy. Potem zorientować, gdzie kończy się kolejka i pilnować swojego miejsca jak oka w głowie. Następnie krzyknąć w stronę kasjera, co chcemy zamówić, uiścić kwotę i wziąć paragon. Zazwyczaj zamawiałem szuarmę, czyli bułkę wypełnioną grillowanym mięsem drobiowym. I wówczas zaczynała się prawdziwa przeprawa. Jeden z kairskich rytuałów przejścia, sprawdzający, czy zadomowiliśmy się na miejscu i potrafimy uporać się z iście faraońskimi wyzwaniami. Z magicznym kwitkiem wracałem w stronę wejścia, gdzie umiejscowiony był wielki grill. Przy grillu uwijał się kucharz. Wokół niego stał tłum ludzi i każdy wymachiwał swoim paragonem. Kucharz bez zastanowienia, bez uznawania kolejki, brał pierwszy lepszy świstek, rzucał na niego prędko okiem i zręcznie, przećwiczonymi sekwencjami ruchów wykonywał zamówienie. Dwoma ruchami przecinał podłużną bułkę, rzucał na piec, kroił mięso, szatkował kilkoma wprawnymi cięciami większe kawałki, podrzucał do góry i wyłapywał bułką.

Wszyscy głodni dookoła śledzą świecącymi oczami każdy ruch, każdy czeka na swoją kanapkę i coraz zamaszyściej wywija paragonem. Robi się głośniej, każdy zagaduje, nagabuje, przekonuje. Przepycha się łokciami i łypie na sąsiadów. Prawdziwa batalia o jedzenie.

Na szczęście ja byłem traktowany jak szczególna osobliwość. Początkowo uczestniczyłem solidarnie w walce o kolejkę, ale wystarczyło, że się odezwałem, a cała uwaga skupiała się na mnie. Owszem, mówię po arabsku, ale mówię arabskim oficjalnym. Każdy młody arab od kołyski uczy się dialektu, który panuje w miejscu, w którym się urodził. Ja uczyłem się języka polskiego. Różnice pomiędzy poszczególnymi dialektami mogą być kolosalne: dialekty Maghrebu, dialekt egipski, dialekt syro-palestyński, dialekt iracki, dialekty zatoki. Ale mapa dialektalna świata arabskiego nie sprowadza się jedynie do granic państwowych. Czasami wystarczy kilkadziesiąt kilometrów różnicy, aby ludzie nie rozmawiali ze sobą swobodnie. Bagdad – Basra, Kair – Asuan. Cała ta różnorodność językowa jest częściowo zuniwersalizowana przez Modern Standard Arabic, czyli arabski używany w przemówieniach przez polityków, arabski dochodzący ze stacji informacyjnych, odbijany na prasach drukarskich i arabski literatury pięknej. W końcu – arabski, który znam. I tak, nagle wśród hałasu, krzyków, harmidru, ktoś macha nieśmiało paragonem, chrząka i mówi. Przemawia jak reporter Al-Jazeery, tylko że upomina się o swój posiłek.

Kilkakrotnie zdarzało się, że kucharz podchodził do mnie. Przyglądał się z ciekawością i brał ode mnie zamówienie. Zwalniał pracę i pytał łamaną angielszczyzną skąd przyjechałem. Odpowiadałem uparcie po arabsku. On znów po angielsku, ja niezłomnie po arabsku. On chciał ćwiczyć angielski, żeby kiedyś zdobyć wizę i wyjechać, ja chciałem ćwiczyć arabski, żeby kiedyś przyjechać na dłużej. Wymienialiśmy tak kilka zdań, ale nigdy za dużo. Wolałem nie ryzykować zlinczowania przez wygłodniały tłum.

Często wracając już z powrotem do mieszkania, mając w zelówkach wiele kilometrów włóczęgostwa szukałem lokalu na ostatni posiłek. Zamiast siedzieć w małej kuchni i pomimo jawnego niedołęstwa kulinarnego próbować upichcić cośkolwiek zjadliwego, wolałem zdać się na kolejną restaurację i spędzić czas wśród ludzi. Sto metrów od mojego mieszkania, z dala od turystycznego zgiełku i wieczornego życia centrum, mieściła się mała jadłodajnia o nazwie „Szaf3y”.

Szybko się do niej przyzwyczaiłem. Niebieskie lustra weneckie zamiast zwykłych szyb ukrywały marny wystrój, wewnątrz podłoga była wyścielona niebieskimi flizami, stało kilka obitych stolików i krzesła z nierównymi nogami. Podłoga nigdy nie była zamieciona, a pomiędzy miejscami często przemykały koty. Koty były dopuszczalne. To psy mają w krajach arabskich renomę zwierząt brudnych. Wielkie menu na ścianie, dostateczny wybór i więcej niż przystępne ceny. Tutaj nie było kelnerów, nikt nie mówił po angielsku, ani w żadnym innym języku prócz arabskiego. Pod logotypem restauracji widniał jednak angielski napis: „Healthy & Safety Food”. Niepotrzebna i zawierająca błąd pretensja do zdobycia zainteresowania cudzoziemskiego klienta. Dziwny zabieg, w końcu to rubieże Kairu. Restauracja należała do Salafitów. Każdy pracownik, począwszy od wysokiego, barczystego właściciela – Ahmeda, przez księgowego i menadżera, zadumanego Mohammada, kończąc na wszystkich kucharzach i dostawcach – wszyscy byli wyznawcami fundamentalnego islamu. Większość ubrana była w długie, zwiewne sukmany, miała bujne, gęste brody, wygolone wąsy i krótkie włosy przykryte takiją, taką arabską piuską. W środku, w centralnym punkcie naprzeciw kasy umieszczony był telewizor, na którym najczęściej oglądano religijne dysputy, bądź słuchano odczytów koranicznych. Wysłuchiwanie recytacji arabskiej świętej księgi nie jest charakterystyczne jedynie dla fundamentalistów. Koran można usłyszeć właściwie wszędzie. W kawiarniach, restauracjach, taksówkach, busach.

„Szaf3y” była popularna popularnością osiedlową. Jedzenie dowozili również na zamówienia telefoniczne. W małym pomieszczeniu obok głównej sali restauracyjnej siedziały trzy osoby odpowiedzialne za przyjmowanie zleceń. Telefony wciąż dzwoniły, mogłoby się wydawać, że nagle cała metropolia zgłodniała i koniecznie chce zjeść w „Szaf3y” gorącą kibdę, czyli bułkę wypełnioną wątróbką. Wszystko to jednak pozory. Trzech pracowników zamiast odbierać połączenia, najpierw kończyło żywą dyskusję na temat ostatniego meczu pomiędzy dwoma drużynami kairskimi. Dopiero, kiedy ktoś gubił się w argumentacji nad wyższością jednego klubu nad drugim, kiwał z dezaprobatą palcem wskazującym i podnosił słuchawkę.

 Kiedy zachodziłem tam wieczorem, a zachodziłem często, bo szybko zaprzyjaźniłem się z obsługą, kolejka powoli przesuwała się przed kasą. Wydawanie jedzenia było tu lepiej zorganizowane. Przede wszystkim okazała postać właściciela - Ahmeda, który zazwyczaj wodził po klientach gniewnym wzrokiem, wymuszała na wszystkich kindersztubę i spokój. Owszem, niecierpliwi przestępowali z nogi na nogę, ale nigdy nie narzekali głośno. Tutaj po zapłaceniu oczekiwało się cierpliwie na posiłek wydawany z kuchni. Siadałem wówczas w rogu i słuchałem nosowych recytacji.

Marsowe oblicze Ahmeda rozjaśniało się czasami na krótką chwilę w rozmowie z dostawcą – Gamalem. Gamal, swoim zwyczajem, spóźnił się z dostawą, zapomniał bułki do zamówienia, bądź nie wziął drobnych do wydawania. Ahmed wzywał go na dywanik, winowajca zbliżał się pokornie, czuł pismo nosem. Ahmed rugał go wpierw bezlitośnie, wreszcie zawieszał głos po ciężkiej, ołowianej kropce na końcu groźby i wwiercał w Gamala wzrok. I po chwili suspensu, kiedy Gamal nerwowo przeplatał palcami za plecami i liczył wzory na flizach podłogowych, Ahmed uśmiechał się. Marsowe oblicze rozjaśniało się. Rozświetlał je pełny uśmiech białych zębów wyłaniających się z ciemnej gęstwiny brody. Uśmiech wschodu, dany jedynie arabom. Uśmiech dojrzały, który rozganiał wszelkie chmury, zażegnywał problemy i godził skłóconego ojca z synem.

Dżafar Mezher.