Na zdjęciu zaplecze restauracji "Szaf3y",
Przed wami trzecia część zbioru impresji kairskich: "Ja, Książę Kairu: Uśmiech wschodu".
W ferworze nieustannych poszukiwań odrębności kulturowych
przemierzałem Kair wzdłuż i wszerz. Zajęty obserwowaniem, notowaniem,
dotykaniem i wąchaniem wałęsałem się po wąskich uliczkach i szerokich arteriach,
wielkich bazarach i małych straganach, znanych kawiarniach, czy kameralnych
kawiarenkach. Podróżowałem taksówkami, busami, najczęściej jednak pieszo. Do
Kairu pojechałem przede wszystkim szlifować język arabski, ale po zajęciach
biegłem co tchu znanym szlakiem, pomiędzy wartkim nurtem samochodów i busów, do
wynajętego mieszkania, gdzie rezydowałem wraz z nowopoznanymi współlokatorami –
trzydziestosześcioletnią Niemką, Corriną, absolwentką prawa, która pewnego dnia
złożyła wypowiedzenie w renomowanej kancelarii, przyjechała do Kairu uczyć się
języka arabskiego i walczyć o prawa kobiet oraz trzydziestopięcioletnim
Irlandczykiem Pólem, absolwentem arabistyki, który biegle władał pięcioma
językami i pracował jako korespondent dla swojego kraju. Mieszkali już długi
czas w Kairze i zdążyli przesiąknąć arabskimi nawykami. W przeciwieństwie do
mnie, nigdzie się nie spieszyli i przedkładali kawę i fajkę wodną w dobrym
towarzystwie nad pogonią za przygodami. Europejska kultura podszeptywała im na
ucho: Spieszcie się powoli. Rozsiadali się głębiej w zadymionych kawiarniach i
na wzór tysięcy rodzimych mieszkańców pogrążali się w głębokiej ciszy,
medytacji tytoniowej o smaku głębokiej wanilii. Cóż, chwilo trwaj!
Otwierałem drzwi do mieszkania, zastawałem ich popijających
aromatyczną kawę, rozmawiających o nowym przepisie na egzotyczne przysmaki,
który Pól zdobył od pobliskiego sprzedawcy przypraw, pichcących w kuchni pyszne
posiłki. Czułem, że żołądek domaga się swojej daniny, ale nie miałem chwili do
stracenia. Witałem się z nimi w biegu, wypakowywałem opasłe książki z kursu
językowego w pokoju i już byłem gotowy wyjść. Przyglądali mi się wzrokiem
doświadczonego wygi, który mógłby udzielić młodemu zapaleńcowi lekcji życia,
wyłożyć tajniki, ale woli, żeby ów przeżył wszystko na własnej skórze. Zamienialiśmy
kilka zdań. Jednym tchem przedstawiałem im swój plan na kolejną tułaczkę po
zakamarkach i w biegu stawiając kropkę na końcu zdania z powrotem stałem na
progu. Uśmiechałem się szeroko i wybiegałem na zatłoczoną ulicę. Wyobrażam
sobie, że Pól i Corrina uśmiechali się pobłażliwie po moim wyjściu, siadali do
obiadu i leniwie stukali sztućcami o talerze.
Ja, zajęty kolekcjonowaniem wrażeń i impresji przez cały pobyt nic
nie gotowałem. Gonitwa pochłaniała mnie całkowicie. Żałuję tylko, że nie zgłębiłem
arkanów egipskiej kuchni. Z mapy korzystałem sporadycznie, planując ogólnikowo
kolejne inspekcje kairskich dystryktów, co więcej – nigdy jej ze sobą nie
brałem. W końcu wystarczy zapytać kogokolwiek na ulicy. Kairczycy są skorzy do
udzielania wskazówek. Kiedy po skomplikowanych wytycznych widzieli głęboką
zadumę odmalowaną na mojej twarzy proponowali, że potowarzyszą mi przez kilka
skrzyżowań. Raz jeszcze: Afrykańczycy mają czas, Europejczycy zegarki. A w
Egipcie czasu zdaje się być na pęczki, bo każdy Kairczyk był bardzo hojny. Prowadzili
mnie przez zawiłości topograficzne Kairu, rozmawiali, zapraszali na herbatę.
Młodzi ludzie często zadawali mi pytanie, czy jestem reporterem. Chcieli usiąść
ze mną przy filiżance i opowiedzieć o swoich doświadczeniach rewolucyjnych.
Mieli ogromne pragnienie podzielenia się ze światem wszystkimi
niesprawiedliwościami, które ich do tej pory spotkały i wreszcie pochwalić
dotychczasowymi dokonaniami: obaleniem reżimu, obaleniem wieloletniego
prezydenta, walką o demokrację. Jak mantrę powtarzali słowa znanego egipskiego
pisarza i dziennikarza Al-Aswaniego, który każdy z ponad stu felietonów
opisujących wydarzenia rewolucyjne kończył zdaniem: „Rozwiązaniem jest
demokracja!”. Bogaci w czas, skorzy do mówienia, młodzi i bezrobotni. Stołeczna
gazeta Al-Ahram podała zatrważające statystyki, z których wynika, że ponad 70%
młodych pomiędzy 15-tym i 29-tym rokiem życia nie ma pracy.
Ja na miejscu nie pracowałem. Przyjechałem z określoną kwotą na
koncie. W sam raz, żeby żyć, jeść i zwiedzać i uczyć się. Czasami oszczędzałem
na jedzeniu, bo ciągle kupowałem książki. Polski złoty, jako waluta na arenie
międzynarodowej na pewno potęgi nie stanowi, jednak w przeliczeniu na egipskie
funty pozwalał mi spokojnie stołować się w najróżniejszych restauracjach. Czas
w krajach arabskich to pojęcie na tyle względne, że już po tygodniu
zrezygnowałem z planowania czynności takich jak jedzenie. Kiedy zgłodnieje na
pewno znajdę małą knajpkę, ciepły arabski chleb na straganie, czy przydrożny
bufet z falafelem.
Przesiadywałem w najróżniejszych miejscach. Od małych, brudnych
bud, przez średnie, rodzinne lokale, gdzie zamówienia przyjmował dziadek, w
kuchni gotował ojciec, a talerze roznosił syn, po wystawne restauracje, mogące
z powodzeniem konkurować z europejskimi standardami. W ekskluzywnych
restauracjach arabscy kelnerzy potrafili przyjąć zamówienie i wymienić kilka
kurtuazyjnych uwag po angielsku, hiszpańsku, francusku i niemiecku. Najczęściej
jednak zatrzymywałem się, pomiędzy kolejnymi przystankami swoich eskapad, w
kairskich restauracjach przypominających formułą fast-foody. Zły nawyk zrodzony
z akademickiego lenistwa. Czas na książkę jest, na przygotowanie kanapki już
nie. Najpierw w gęstym tłumie trzeba
było dopchać się do kasy. Potem zorientować, gdzie kończy się kolejka i
pilnować swojego miejsca jak oka w głowie. Następnie krzyknąć w stronę kasjera,
co chcemy zamówić, uiścić kwotę i wziąć paragon. Zazwyczaj zamawiałem szuarmę,
czyli bułkę wypełnioną grillowanym mięsem drobiowym. I wówczas zaczynała się
prawdziwa przeprawa. Jeden z kairskich rytuałów przejścia, sprawdzający, czy
zadomowiliśmy się na miejscu i potrafimy uporać się z iście faraońskimi
wyzwaniami. Z magicznym kwitkiem wracałem w stronę wejścia, gdzie umiejscowiony
był wielki grill. Przy grillu uwijał się kucharz. Wokół niego stał tłum ludzi i
każdy wymachiwał swoim paragonem. Kucharz bez zastanowienia, bez uznawania
kolejki, brał pierwszy lepszy świstek, rzucał na niego prędko okiem i zręcznie,
przećwiczonymi sekwencjami ruchów wykonywał zamówienie. Dwoma ruchami przecinał
podłużną bułkę, rzucał na piec, kroił mięso, szatkował kilkoma wprawnymi
cięciami większe kawałki, podrzucał do góry i wyłapywał bułką.
Wszyscy głodni dookoła śledzą świecącymi oczami każdy ruch, każdy
czeka na swoją kanapkę i coraz zamaszyściej wywija paragonem. Robi się
głośniej, każdy zagaduje, nagabuje, przekonuje. Przepycha się łokciami i łypie
na sąsiadów. Prawdziwa batalia o jedzenie.
Na szczęście ja byłem traktowany jak szczególna osobliwość. Początkowo
uczestniczyłem solidarnie w walce o kolejkę, ale wystarczyło, że się odezwałem,
a cała uwaga skupiała się na mnie. Owszem, mówię po arabsku, ale mówię arabskim
oficjalnym. Każdy młody arab od kołyski uczy się dialektu, który panuje w
miejscu, w którym się urodził. Ja uczyłem się języka polskiego. Różnice
pomiędzy poszczególnymi dialektami mogą być kolosalne: dialekty Maghrebu,
dialekt egipski, dialekt syro-palestyński, dialekt iracki, dialekty zatoki. Ale
mapa dialektalna świata arabskiego nie sprowadza się jedynie do granic
państwowych. Czasami wystarczy kilkadziesiąt kilometrów różnicy, aby ludzie nie
rozmawiali ze sobą swobodnie. Bagdad – Basra, Kair – Asuan. Cała ta
różnorodność językowa jest częściowo zuniwersalizowana przez Modern Standard
Arabic, czyli arabski używany w przemówieniach przez polityków, arabski
dochodzący ze stacji informacyjnych, odbijany na prasach drukarskich i arabski
literatury pięknej. W końcu – arabski, który znam. I tak, nagle wśród hałasu,
krzyków, harmidru, ktoś macha nieśmiało paragonem, chrząka i mówi. Przemawia
jak reporter Al-Jazeery, tylko że upomina się o swój posiłek.
Kilkakrotnie zdarzało się, że kucharz podchodził do mnie.
Przyglądał się z ciekawością i brał ode mnie zamówienie. Zwalniał pracę i pytał
łamaną angielszczyzną skąd przyjechałem. Odpowiadałem uparcie po arabsku. On
znów po angielsku, ja niezłomnie po arabsku. On chciał ćwiczyć angielski, żeby
kiedyś zdobyć wizę i wyjechać, ja chciałem ćwiczyć arabski, żeby kiedyś
przyjechać na dłużej. Wymienialiśmy tak kilka zdań, ale nigdy za dużo. Wolałem
nie ryzykować zlinczowania przez wygłodniały tłum.
Często wracając już z powrotem do mieszkania, mając w zelówkach
wiele kilometrów włóczęgostwa szukałem lokalu na ostatni posiłek. Zamiast
siedzieć w małej kuchni i pomimo jawnego niedołęstwa kulinarnego próbować upichcić
cośkolwiek zjadliwego, wolałem zdać się na kolejną restaurację i spędzić czas wśród
ludzi. Sto metrów od mojego mieszkania, z dala od turystycznego zgiełku i
wieczornego życia centrum, mieściła się mała jadłodajnia o nazwie „Szaf3y”.
Szybko się do niej przyzwyczaiłem. Niebieskie lustra weneckie
zamiast zwykłych szyb ukrywały marny wystrój, wewnątrz podłoga była wyścielona
niebieskimi flizami, stało kilka obitych stolików i krzesła z nierównymi
nogami. Podłoga nigdy nie była zamieciona, a pomiędzy miejscami często
przemykały koty. Koty były dopuszczalne. To psy mają w krajach arabskich renomę
zwierząt brudnych. Wielkie menu na ścianie, dostateczny wybór i więcej niż
przystępne ceny. Tutaj nie było kelnerów, nikt nie mówił po angielsku, ani w
żadnym innym języku prócz arabskiego. Pod logotypem restauracji widniał jednak angielski
napis: „Healthy & Safety Food”. Niepotrzebna i zawierająca błąd pretensja
do zdobycia zainteresowania cudzoziemskiego klienta. Dziwny zabieg, w końcu to
rubieże Kairu. Restauracja należała do Salafitów. Każdy pracownik, począwszy od
wysokiego, barczystego właściciela – Ahmeda, przez księgowego i menadżera,
zadumanego Mohammada, kończąc na wszystkich kucharzach i dostawcach – wszyscy
byli wyznawcami fundamentalnego islamu. Większość ubrana była w długie, zwiewne
sukmany, miała bujne, gęste brody, wygolone wąsy i krótkie włosy przykryte takiją,
taką arabską piuską. W środku, w centralnym punkcie naprzeciw kasy umieszczony
był telewizor, na którym najczęściej oglądano religijne dysputy, bądź słuchano
odczytów koranicznych. Wysłuchiwanie recytacji arabskiej świętej księgi nie
jest charakterystyczne jedynie dla fundamentalistów. Koran można usłyszeć
właściwie wszędzie. W kawiarniach, restauracjach, taksówkach, busach.
„Szaf3y” była popularna popularnością osiedlową. Jedzenie dowozili
również na zamówienia telefoniczne. W małym pomieszczeniu obok głównej sali
restauracyjnej siedziały trzy osoby odpowiedzialne za przyjmowanie zleceń.
Telefony wciąż dzwoniły, mogłoby się wydawać, że nagle cała metropolia
zgłodniała i koniecznie chce zjeść w „Szaf3y” gorącą kibdę, czyli bułkę
wypełnioną wątróbką. Wszystko to jednak pozory. Trzech pracowników zamiast
odbierać połączenia, najpierw kończyło żywą dyskusję na temat ostatniego meczu
pomiędzy dwoma drużynami kairskimi. Dopiero, kiedy ktoś gubił się w
argumentacji nad wyższością jednego klubu nad drugim, kiwał z dezaprobatą
palcem wskazującym i podnosił słuchawkę.
Kiedy zachodziłem tam
wieczorem, a zachodziłem często, bo szybko zaprzyjaźniłem się z obsługą,
kolejka powoli przesuwała się przed kasą. Wydawanie jedzenia było tu lepiej
zorganizowane. Przede wszystkim okazała postać właściciela - Ahmeda, który
zazwyczaj wodził po klientach gniewnym wzrokiem, wymuszała na wszystkich
kindersztubę i spokój. Owszem, niecierpliwi przestępowali z nogi na nogę, ale
nigdy nie narzekali głośno. Tutaj po zapłaceniu oczekiwało się cierpliwie na
posiłek wydawany z kuchni. Siadałem wówczas w rogu i słuchałem nosowych
recytacji.
Marsowe oblicze Ahmeda rozjaśniało się czasami na krótką chwilę w
rozmowie z dostawcą – Gamalem. Gamal, swoim zwyczajem, spóźnił się z dostawą,
zapomniał bułki do zamówienia, bądź nie wziął drobnych do wydawania. Ahmed
wzywał go na dywanik, winowajca zbliżał się pokornie, czuł pismo nosem. Ahmed
rugał go wpierw bezlitośnie, wreszcie zawieszał głos po ciężkiej, ołowianej
kropce na końcu groźby i wwiercał w Gamala wzrok. I po chwili suspensu, kiedy
Gamal nerwowo przeplatał palcami za plecami i liczył wzory na flizach
podłogowych, Ahmed uśmiechał się. Marsowe oblicze rozjaśniało się. Rozświetlał
je pełny uśmiech białych zębów wyłaniających się z ciemnej gęstwiny brody.
Uśmiech wschodu, dany jedynie arabom. Uśmiech dojrzały, który rozganiał
wszelkie chmury, zażegnywał problemy i godził skłóconego ojca z synem.
Dżafar Mezher.