wtorek, 5 lutego 2013

Medialna cisza.




  
Od pewnego czasu dzielę się z szerszą publiką impresjami kairskimi zebranymi podczas zeszłorocznego pobytu w faraońskiej stolicy. Napisałem dotychczas cztery części i ze wszystkich wspomnień poprzeplatanych ciekawostkami i anegdotami mam materiał na jeszcze kilka. Jednak muszę skorygować strumień potoczystych słów opisujących moje odbyte wojaże i skierować portrety na sprawy aktualne. Bowiem jaki obraz wyłania się z dotychczasowych szkiców Kairu? Dla Europejczyka, który z krajami arabskimi styka się przeglądając wakacyjne oferty turystyczne, dość egzotyczny, momentami malowniczy i cudaczny, ale koniec końców urzekający, prawda? Z takim zamierzeniem piszę – aby czytelnik po przeczytaniu książęcych wynurzeń zainteresował się Kairem, wypożyczył książkę, album ze zdjęciami, ba, poprzeglądał grafikę na Google i artykuły na Wikipedii. Piszę, żeby słowo miało moc sprawczą, było swoistym spiritus movens.


Opisując dotychczas swoje doświadczenia marginalizowałem egipską Rewolucję 25-stycznia 2011 roku. Owszem, sygnalizowałem ją gdzieniegdzie, ale starałem się raczej stać na brzegu, niż dać się porwać przez szalejący nurt. Jednak od 25-ego stycznia 2013 roku, od drugiej rocznicy rozpoczęcia rewolucji, Egipt, który cieszył się chwilową stabilizacją, ponownie zanurza się w ogromnym chaosie, a w polskich mediach trwa niezrozumiała medialna cisza. Ani TVP1, ani TVN, ani portale informacyjne nie informują na swoich witrynach o aktualnych wydarzeniach w Egipcie, nie wspominając już o codziennej rzezi w Syrii, czy nowej fali demonstracji w Iraku. Na początku stycznia szerokich echem odbił się artykuł: „Ogłupiali mnie długo i, o zgrozo! skutecznie. Jestem idiotą”. Sądziłem, że artykuł (upragniony spiritus movens) wywoła odpowiednie zalążki zmian. Przyglądając się jednak kondycji polskich mediów widzę, że większość znaczących informacji jest ciągle starannie omijana. W panującej medialnej ciszy, opisywany przeze mnie Kair zdaje się być całkowicie oderwany od rzeczywistości, bowiem z każdym dniem Egipt pogrąża się w rewolucyjnej pułapce bez wyjścia.

Pierwsze oznaki trwalszego problemu politycznego pojawiły się podczas wyborów prezydenckich, kiedy w drugiej turze stanęli naprzeciw siebie Mohammad Mursi, członek Bractwa Muzułmańskiego i Ahmed Szafiq, wywodzący się ze struktur poprzedniego reżimu, jeden z zaufanych przybocznych Mubaraka. Wyniki pierwszej tury, skazujące Egipt na wybór pomiędzy skupieniem władzy w rękach Bractwa Muzułmańskiego, które tworzyło już wówczas rząd po wyborach parlamentarnych, a zaprzepaszczeniem wszystkich starań rewolucyjnych, oddaje jak skomplikowana społecznie był odbiór rewolucji. W bezpośrednim głosowaniu stanowisko pierwszego, wskazanego na drodze demokratycznych wyborów prezydenta objął Mohammad Mursi. Nie było niespodzianką, że jego polityka będzie się pokrywała z głównymi założeniami Bractwa Muzułmańskiego. Jednak szala goryczy przelała się, kiedy 22-ego listopada zeszłego roku ogłoszono konstytucję, która zapewnia mu władzę większą niż ta, którą dzierżył znienawidzony symbol poprzedniego reżimu – sądzony prezydent Mubarak. Państwo zaczęło ulegać stopniowej islamizacji, a władza na protesty opozycji i rewolucjonistów odpowiada agresją sił bezpieczeństwa.

Dwa lata temu siłą napędową rewolucji byli bezsprzecznie członkowie Bractwa Muzułmańskiego i zrzeszeni ponad waśniami, kibice dwóch stołecznych klubów piłkarskich Al-Ahly i Az-Zamalek. To oni zachęcali zwykłych obywateli do walki z policją spełniającą rozkazy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwłaszcza kibice, znani z długiej historii podobnych zmagań z siłami porządkowymi bronili przestraszonych obywateli, którzy dopiero mieli zamienić się w doświadczonych rewolucjonistów. Dzisiaj na ulicach pozostali kibice i zwykli obywatele. Bractwo muzułmańskie osiągnęło swoje cele i krok po kroku dąży do przeistoczenia Egiptu w państwo podległe prawu koranicznemu. Teraz stoi po drugiej stronie barykady. To, jak i wiele innych czynników, doprowadziło do pojawienia się na egipskich ulicach nowej grupy walczącej z władzą – Black Bloc. Wielkie gromady młodych rewolucjonistów, ubranych na czarno i ukrywających twarze za czarnymi maskami i chustkami, odwołują się bezsprzecznie do anarchistycznych ruchów, które pojawiły się w latach 80’ w Niemczech. O strukturach organizacji nie wiadomo właściwie nic. Czasami, wśród masy ubranej na czarno, niemożliwej do zidentyfikowania, można zauważyć klubowe herby piłkarskie, co świadczy jedynie o tym, że Ultrasi, którzy wcześniej byli czynnie zaangażowani w ruch rewolucyjny, dołączyli do nowego nurtu. Na portalach społecznościowych powstało kilka profilów informujących o zamierzeniach i nawołujących do walki z prezydentem Mursim.

Podczas obchodów drugiej rocznicy rozpoczęcia rewolucji rozpoczęła się, jak już wspomniałem, kolejna fala zamieszek. W przeciągu zaledwie jedenastu dni na ulicach zginęło ponad sześćdziesiąt osób. W trzech okręgach północnych skupionych wokół Kanału Sueskiego Mohammad Mursi wprowadza godzinę policyjną, która doprowadza do kolejnych zamieszek. Front opozycyjny, jednoczący w swoich szeregach największe figury politycznej sceny Egiptu wzmaga wysiłki, aby zasiąść do stołu negocjacyjnego. Minister Obrony, Generał Sisi ostrzega, że nieustanne protesty i starcia z siłami porządkowymi mogą w rezultacie doprowadzić do rozpadu struktury państwowej i całego Egiptu. Prominentne postaci religijne, kulturalne i polityczne spotykają się na zwołanej naprędce debacie na Uniwersytecie Islamskim Al-Azhar, na której nawołują do odrzucenia przemocy i do pokojowych demonstracji. Zaledwie dzień później dochodzi do starć pod pałacem prezydenckim, w bogatej dzielnicy Kairu. Początkowo spokojny protest przeradza się w regularną walkę z policją. Podczas starcia ginie jedna osoba, a media nagrywają funkcjonariuszy policji brutalnie pastwiących się nad protestującym. Te obrazy przywołują w pamięci zeszłoroczne starcia, podczas których funkcjonariusze policji złapawszy demonstrującą kobietę, najpierw obdarli ją z ubrania, a potem dotkliwie pobili. Wszystko na oczach kamer, na kairskich ulicach w biały dzień. A to wszystko w samym Egipcie, w wersji potężnie okrojonej. Gdzie wydarzenia z Mali, Tunezji, Libii, Syrii, Jordanii, Izraela, Iraku, Bahrajnu, Jemenu? 

Czy poziom smoleńskiego absurdu w polskiej polityce, gdzie opozycja niezłomnie pragnie dowieść, że katastrofa samolotowa była precyzyjnie zaplanowanym zamachem na głowę państwa i elitę władzy, dążąc tym samym do wypowiedzenia wojny rosyjskiemu imperium, całkowicie przysłonił dziennikarzom zdrowe zmysły? Czy może sześćdziesiąt zabitych osób w ulicznych walkach rewolucyjnych nie jest już warte wspomnienia? Czy widmo rozpadu struktur politycznych ważnego w geopolityce Bliskiego Wschodu kraju przegrywa z wiadomością, że Kim Dzong Un pokazał się ze smartfonem? Kraje arabskie pogrążają się w Polsce w medialnej ciszy, a wokół słychać jazgot nachalnego zgiełku z zaściankowego podwórka.

W piątek, który w krajach muzułmańskich jest dniem wolnym od pracy prawdopodobnie dojdzie do kolejnych starć, w których kolejne osoby poniosą śmierć, ale polskie media będą starannie milczeć, żeby przypadkiem nie zbudzić uśpionej ciekawości świata wśród swojej publiki. Zapatrzeni na własną, jarmarczną scenę polityczną, zadowalamy się na co dzień tematami zastępczymi, o ile są odpowiednio upstrokacone doniesieniami o ostatnich aferach i skandalach celebrytów. Zdaję sobie równocześnie sprawę, że nawet nieprzerwany strumień rzetelnych informacji o ważnych wydarzeniach ze świata nie doprowadzi do natychmiastowej zmiany, czy jednak nie warto zadbać o staranniejsze dobieranie i przekazywanie informacji? Czy może faktycznie chcemy wychować kolejne pokolenia, których horyzont poznawczy będzie się ograniczał do czubków swoich nosów i ekranów telefonów komórkowych? Uważajmy, bo wkrótce zapadnie klamka. Będziemy już jedynie pokoleniem smartfonów i tępych człowieczków z popękanymi bębenkami w uszach.

Dżafar Mezher.