Od pewnego czasu dzielę się z szerszą publiką impresjami kairskimi
zebranymi podczas zeszłorocznego pobytu w faraońskiej stolicy. Napisałem
dotychczas cztery części i ze wszystkich wspomnień poprzeplatanych
ciekawostkami i anegdotami mam materiał na jeszcze kilka. Jednak muszę
skorygować strumień potoczystych słów opisujących moje odbyte wojaże i
skierować portrety na sprawy aktualne. Bowiem jaki obraz wyłania się z
dotychczasowych szkiców Kairu? Dla Europejczyka, który z krajami arabskimi
styka się przeglądając wakacyjne oferty turystyczne, dość egzotyczny, momentami
malowniczy i cudaczny, ale koniec końców urzekający, prawda? Z takim
zamierzeniem piszę – aby czytelnik po przeczytaniu książęcych wynurzeń
zainteresował się Kairem, wypożyczył książkę, album ze zdjęciami, ba,
poprzeglądał grafikę na Google i artykuły na Wikipedii. Piszę, żeby słowo miało
moc sprawczą, było swoistym spiritus movens.
Opisując dotychczas swoje doświadczenia marginalizowałem egipską Rewolucję
25-stycznia 2011 roku. Owszem, sygnalizowałem ją gdzieniegdzie, ale starałem
się raczej stać na brzegu, niż dać się porwać przez szalejący nurt. Jednak od
25-ego stycznia 2013 roku, od drugiej rocznicy rozpoczęcia rewolucji, Egipt,
który cieszył się chwilową stabilizacją, ponownie zanurza się w ogromnym
chaosie, a w polskich mediach trwa niezrozumiała medialna cisza. Ani TVP1, ani
TVN, ani portale informacyjne nie informują na swoich witrynach o aktualnych
wydarzeniach w Egipcie, nie wspominając już o codziennej rzezi w Syrii, czy
nowej fali demonstracji w Iraku. Na początku stycznia szerokich echem odbił się
artykuł: „Ogłupiali
mnie długo i, o zgrozo! skutecznie. Jestem idiotą”. Sądziłem, że artykuł
(upragniony spiritus movens) wywoła odpowiednie zalążki zmian. Przyglądając się
jednak kondycji polskich mediów widzę, że większość znaczących informacji jest
ciągle starannie omijana. W panującej medialnej ciszy, opisywany przeze mnie
Kair zdaje się być całkowicie oderwany od rzeczywistości, bowiem z każdym dniem
Egipt pogrąża się w rewolucyjnej pułapce bez wyjścia.
Pierwsze oznaki trwalszego problemu politycznego pojawiły się podczas
wyborów prezydenckich, kiedy w drugiej turze stanęli naprzeciw siebie Mohammad
Mursi, członek Bractwa Muzułmańskiego i Ahmed Szafiq, wywodzący się ze struktur
poprzedniego reżimu, jeden z zaufanych przybocznych Mubaraka. Wyniki pierwszej
tury, skazujące Egipt na wybór pomiędzy skupieniem władzy w rękach Bractwa
Muzułmańskiego, które tworzyło już wówczas rząd po wyborach parlamentarnych, a
zaprzepaszczeniem wszystkich starań rewolucyjnych, oddaje jak skomplikowana
społecznie był odbiór rewolucji. W bezpośrednim głosowaniu stanowisko
pierwszego, wskazanego na drodze demokratycznych wyborów prezydenta objął
Mohammad Mursi. Nie było niespodzianką, że jego polityka będzie się pokrywała z
głównymi założeniami Bractwa Muzułmańskiego. Jednak szala goryczy przelała się,
kiedy 22-ego listopada zeszłego roku ogłoszono konstytucję, która zapewnia mu
władzę większą niż ta, którą dzierżył znienawidzony symbol poprzedniego reżimu
– sądzony prezydent Mubarak. Państwo zaczęło ulegać stopniowej islamizacji, a
władza na protesty opozycji i rewolucjonistów odpowiada agresją sił
bezpieczeństwa.
Dwa lata temu siłą napędową rewolucji byli bezsprzecznie członkowie Bractwa
Muzułmańskiego i zrzeszeni ponad waśniami, kibice dwóch stołecznych klubów
piłkarskich Al-Ahly i Az-Zamalek. To oni zachęcali zwykłych obywateli do walki
z policją spełniającą rozkazy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zwłaszcza
kibice, znani z długiej historii podobnych zmagań z siłami porządkowymi bronili
przestraszonych obywateli, którzy dopiero mieli zamienić się w doświadczonych
rewolucjonistów. Dzisiaj na ulicach pozostali kibice i zwykli obywatele.
Bractwo muzułmańskie osiągnęło swoje cele i krok po kroku dąży do
przeistoczenia Egiptu w państwo podległe prawu koranicznemu. Teraz stoi po
drugiej stronie barykady. To, jak i wiele innych czynników, doprowadziło do
pojawienia się na egipskich ulicach nowej grupy walczącej z władzą – Black
Bloc. Wielkie gromady młodych rewolucjonistów, ubranych na czarno i
ukrywających twarze za czarnymi maskami i chustkami, odwołują się bezsprzecznie
do anarchistycznych ruchów, które pojawiły się w latach 80’ w Niemczech. O
strukturach organizacji nie wiadomo właściwie nic. Czasami, wśród masy ubranej
na czarno, niemożliwej do zidentyfikowania, można zauważyć klubowe herby
piłkarskie, co świadczy jedynie o tym, że Ultrasi, którzy wcześniej byli
czynnie zaangażowani w ruch rewolucyjny, dołączyli do nowego nurtu. Na
portalach społecznościowych powstało kilka profilów informujących o
zamierzeniach i nawołujących do walki z prezydentem Mursim.
Podczas obchodów drugiej rocznicy rozpoczęcia rewolucji rozpoczęła się, jak
już wspomniałem, kolejna fala zamieszek. W przeciągu zaledwie jedenastu dni na
ulicach zginęło ponad sześćdziesiąt osób. W trzech okręgach północnych
skupionych wokół Kanału Sueskiego Mohammad Mursi wprowadza godzinę policyjną,
która doprowadza do kolejnych zamieszek. Front opozycyjny, jednoczący w swoich
szeregach największe figury politycznej sceny Egiptu wzmaga wysiłki, aby
zasiąść do stołu negocjacyjnego. Minister Obrony, Generał Sisi ostrzega, że
nieustanne protesty i starcia z siłami porządkowymi mogą w rezultacie
doprowadzić do rozpadu struktury państwowej i całego Egiptu. Prominentne
postaci religijne, kulturalne i polityczne spotykają się na zwołanej naprędce
debacie na Uniwersytecie Islamskim Al-Azhar, na której nawołują do odrzucenia
przemocy i do pokojowych demonstracji. Zaledwie dzień później dochodzi do starć
pod pałacem prezydenckim, w bogatej dzielnicy Kairu. Początkowo spokojny
protest przeradza się w regularną walkę z policją. Podczas starcia ginie jedna osoba, a
media nagrywają funkcjonariuszy policji brutalnie pastwiących się nad
protestującym. Te obrazy przywołują w pamięci zeszłoroczne starcia, podczas których
funkcjonariusze policji złapawszy demonstrującą kobietę, najpierw obdarli ją z
ubrania, a potem dotkliwie pobili. Wszystko na oczach kamer, na kairskich
ulicach w biały dzień. A to wszystko w samym Egipcie, w wersji potężnie
okrojonej. Gdzie wydarzenia z Mali, Tunezji, Libii, Syrii, Jordanii, Izraela,
Iraku, Bahrajnu, Jemenu?
Czy poziom smoleńskiego absurdu w polskiej polityce, gdzie opozycja
niezłomnie pragnie dowieść, że katastrofa samolotowa była precyzyjnie
zaplanowanym zamachem na głowę państwa i elitę władzy, dążąc tym samym do
wypowiedzenia wojny rosyjskiemu imperium, całkowicie przysłonił dziennikarzom
zdrowe zmysły? Czy może sześćdziesiąt zabitych osób w ulicznych walkach
rewolucyjnych nie jest już warte wspomnienia? Czy widmo rozpadu struktur
politycznych ważnego w geopolityce Bliskiego Wschodu kraju przegrywa z
wiadomością, że Kim
Dzong Un pokazał się ze smartfonem? Kraje arabskie pogrążają się w Polsce w
medialnej ciszy, a wokół słychać jazgot nachalnego zgiełku z zaściankowego
podwórka.
W piątek, który w krajach muzułmańskich jest dniem wolnym od pracy
prawdopodobnie dojdzie do kolejnych starć, w których kolejne osoby poniosą
śmierć, ale polskie media będą starannie milczeć, żeby przypadkiem nie zbudzić
uśpionej ciekawości świata wśród swojej publiki. Zapatrzeni na własną,
jarmarczną scenę polityczną, zadowalamy się na co dzień tematami zastępczymi, o
ile są odpowiednio upstrokacone doniesieniami o ostatnich aferach i skandalach
celebrytów. Zdaję sobie równocześnie sprawę, że nawet nieprzerwany strumień
rzetelnych informacji o ważnych wydarzeniach ze świata nie doprowadzi do
natychmiastowej zmiany, czy jednak nie warto zadbać o staranniejsze dobieranie
i przekazywanie informacji? Czy może faktycznie chcemy wychować kolejne
pokolenia, których horyzont poznawczy będzie się ograniczał do czubków swoich
nosów i ekranów telefonów komórkowych? Uważajmy, bo wkrótce zapadnie klamka.
Będziemy już jedynie pokoleniem smartfonów i tępych człowieczków z popękanymi
bębenkami w uszach.
Dżafar Mezher.