niedziela, 3 marca 2013

Królewski roller-coaster.






Gdyby jakiś zblazowany, znudzony inwestor, rosyjski oligarcha, czy inny szejk katarski wydumał sobie nietuzinkową inwestycję i pobłażając swojej fanaberii zapragnął wybudować wesołe miasteczko, w którejś z europejskich stolic, z całą pewnością powinien zapomnieć o wielkich karuzelach i roller-coasterach w Madrycie. Madrytczycy, którzy mają karnet na Santiago Bernabéu  nie potrzebują więcej wrażeń. Zapotrzebowanie na adrenalinę i wszystkie emocje rodem z parku rozrywki zdołał już w całości zapewnić trener stołecznego klubu Jose Mourinho wraz z watahą swoich podopiecznych.


Kiedy w zeszłym sezonie nastąpiła detronizacja kolosa z Barcelony i potężna duma Katalonii  runęła z łoskotem wzniecając tumany kurzu, z kłębów wyłonił się Portugalczyk na czele swojego nowego życiowego projektu. Wygranie La Liga z imponującymi statystykami wypełniało serca Madridistas na całym świecie nadzieją na z dawna upragnioną La Decimę i zakończenie długiego prymatu Barcelony. Po wielu latach wagon górskiej kolejki flegmatycznie zbliżał się do szczytowego punktu, z którego roztaczał się malowniczy widok na całą futbolową Europę. Koła lekko zaskrzypiały, a wagon niemal wyhamował.

„Śniegu jeszcze nie ma, a w Madrycie minus 11”

Przed pierwszym meczem nowego sezonu mogło się zdawać, że kolejka dojechała do końca. Że kibice mogą z ulgą rozgościć się na piłkarskich salonach i spokojnie, ze szklaneczką whisky w dłoni, oczekiwać kolejnych sukcesów. Nikt nie przypuszczał, że królewscy zaczną gubić punkty, przegrywać ze słabszymi rywalami i zmagać się w problemami w szatni. Po pierwszych trzynastu kolejkach podopieczni The Special One zanotowali trzy porażki i dwa remisy. Tymczasem barcelońska maszyna prowadzona przez nowego trenera konsekwentnie kolekcjonowała zwycięstwa i rozsiadła się na czele tabeli z dużą przewagą. Nawet Atletico Madryt, kolejny odwieczny rywal, przeciwnik zza miedzy, wykazał się lepszą dyspozycją i zepchnął Real na trzecie miejsce. Mourinho zadeklarował: „Nie mam drużyny”. Nagle horyzont zaczął się kurczyć, Madridistas zacisnęli nerwowo dłonie na poręczach wagonów, a pęd powietrza zatkał uszy – zaczął się kolejny zjazd i bezlitosne korkociągi.

Wewnętrzne tarcia, o których nic więcej z całą pewnością oprócz tego, że jakieś istnieją, powiedzieć nie można, są po dziś dzień pożywką dla hiszpańskich mediów. Dzielenie szatni na frakcję hiszpańską i portugalską, anatomiczne wiwisekcje i gmeranie paluchami w żywej tkance klubu, zagadkowy smutek Ronaldo, konflikt Mourinho z Casillasem, niepewna przyszłość trenera na Bernabéu  zbliżające się wybory prezydenckie. Rozpoczął się festiwal przypuszczeń i spekulacji, medialna papka – codzienne zajęcie madryckich mediów. Zdaje się, że stołeczne gazety są pogrążone w głębokim śnie, w końcu kiedy „rozum śpi, budzą się demony”. Łożyska naoliwione łojem z dziennikarskich wypocin podkręcały tempo wagonów, a kampania nienawiści wymierzona przeciwko samemu Jose Mourinho, któremu królewscy zawdzięczają, że klubowy korytarz z trofeami zaczął ponownie wzbogacać się o nowe eksponaty, urosła do rozmiarów Guliwera w krainie liliputów.

Wreszcie nadszedł luty. Kibice z lękiem wpatrywali się w terminarz spotkań. Trzy pojedynki z Barceloną, dwa z Manchesterem United. Królewska chwila prawdy, a której wataha Jose Mourinho wyszła po królewsku. Remis z United, remis i dwa zwycięstwa nad Katalonią. We wtorek trupa z Estadio Santiago Bernabéu musi wystawić unikalne przedstawienie na murawie Teatru Marzeń; odczarować bramkę De Gei, udowodnić swoją wyższość nad Sir Fergusonem, Rooneyem oraz Van Persim. Wówczas droga po utęsknioną La Decimę będzie otwarta.

Ostrzegę jednak całą rodzinę Madridistas. Wagony ciągle w ruchu, roller-coaster pędzi dalej, jeszcze nie raz w tym sezonie będzie można zgubić buty.

Dżafar Mezher.