Gdyby jakiś zblazowany, znudzony inwestor, rosyjski oligarcha, czy
inny szejk katarski wydumał sobie nietuzinkową inwestycję i pobłażając swojej
fanaberii zapragnął wybudować wesołe miasteczko, w którejś z europejskich
stolic, z całą pewnością powinien zapomnieć o wielkich karuzelach i roller-coasterach
w Madrycie. Madrytczycy, którzy mają karnet na Santiago Bernabéu nie
potrzebują więcej wrażeń. Zapotrzebowanie na adrenalinę i wszystkie emocje rodem
z parku rozrywki zdołał już w całości zapewnić trener stołecznego klubu Jose
Mourinho wraz z watahą swoich podopiecznych.
Kiedy w zeszłym sezonie nastąpiła detronizacja kolosa z Barcelony i
potężna duma Katalonii runęła z łoskotem
wzniecając tumany kurzu, z kłębów wyłonił się Portugalczyk na czele swojego
nowego życiowego projektu. Wygranie La Liga z imponującymi statystykami
wypełniało serca Madridistas na całym świecie nadzieją na z dawna upragnioną La
Decimę i zakończenie długiego prymatu Barcelony. Po
wielu latach wagon górskiej kolejki flegmatycznie zbliżał się do szczytowego
punktu, z którego roztaczał się malowniczy widok na całą futbolową Europę. Koła
lekko zaskrzypiały, a wagon niemal wyhamował.
„Śniegu
jeszcze nie ma, a w Madrycie minus 11”
Przed pierwszym meczem nowego sezonu mogło się zdawać, że kolejka
dojechała do końca. Że kibice mogą z ulgą rozgościć się na piłkarskich salonach
i spokojnie, ze szklaneczką whisky w dłoni, oczekiwać kolejnych sukcesów. Nikt nie
przypuszczał, że królewscy zaczną gubić punkty, przegrywać ze słabszymi
rywalami i zmagać się w problemami w szatni. Po pierwszych trzynastu kolejkach
podopieczni The Special One zanotowali trzy porażki i dwa remisy. Tymczasem
barcelońska maszyna prowadzona przez nowego trenera konsekwentnie
kolekcjonowała zwycięstwa i rozsiadła się na czele tabeli z dużą przewagą.
Nawet Atletico Madryt, kolejny odwieczny rywal, przeciwnik zza miedzy, wykazał
się lepszą dyspozycją i zepchnął Real na trzecie miejsce. Mourinho
zadeklarował: „Nie mam drużyny”. Nagle horyzont zaczął się kurczyć, Madridistas
zacisnęli nerwowo dłonie na poręczach wagonów, a pęd powietrza zatkał uszy –
zaczął się kolejny zjazd i bezlitosne korkociągi.
Wewnętrzne tarcia, o których nic więcej z całą pewnością oprócz
tego, że jakieś istnieją, powiedzieć nie można, są po dziś dzień pożywką dla hiszpańskich
mediów. Dzielenie szatni na frakcję hiszpańską i portugalską, anatomiczne
wiwisekcje i gmeranie paluchami w żywej tkance klubu, zagadkowy smutek Ronaldo,
konflikt Mourinho z Casillasem, niepewna przyszłość trenera na Bernabéu
zbliżające się wybory prezydenckie. Rozpoczął się festiwal przypuszczeń i
spekulacji, medialna papka – codzienne zajęcie madryckich mediów. Zdaje się, że
stołeczne gazety są pogrążone w głębokim śnie, w końcu kiedy „rozum śpi, budzą
się demony”. Łożyska naoliwione łojem z dziennikarskich wypocin podkręcały
tempo wagonów, a kampania nienawiści wymierzona przeciwko samemu Jose Mourinho,
któremu królewscy zawdzięczają, że klubowy korytarz z trofeami zaczął ponownie wzbogacać
się o nowe eksponaty, urosła do rozmiarów Guliwera w krainie liliputów.
Wreszcie nadszedł luty. Kibice z lękiem wpatrywali się w terminarz
spotkań. Trzy pojedynki z Barceloną, dwa z Manchesterem United. Królewska
chwila prawdy, a której wataha Jose Mourinho wyszła po królewsku. Remis z
United, remis i dwa zwycięstwa nad Katalonią. We wtorek trupa z Estadio
Santiago Bernabéu musi wystawić unikalne przedstawienie na murawie Teatru
Marzeń; odczarować bramkę De Gei, udowodnić swoją wyższość nad Sir Fergusonem,
Rooneyem oraz Van Persim. Wówczas droga po utęsknioną La Decimę będzie otwarta.
Ostrzegę jednak całą rodzinę Madridistas. Wagony ciągle w ruchu,
roller-coaster pędzi dalej, jeszcze nie raz w tym sezonie będzie można zgubić
buty.
Dżafar Mezher.