* Na zdjęciu - widok z Cytadeli Saladyna
"Ja, Książę Kairu"
"Klisze z Kairu"
Wspomnienia po kilku tygodniach, miesiącach, wreszcie latach –
blakną. Topnieją jak wczorajszy śnieg w pełnym słońcu. Naturalna kolej rzeczy.
Czas biegnie nieubłaganie i z czasem pogrążamy się w codzienności; jedyne czego pragniemy to nie dopuścić, aby czas nas wyprzedził na dystansie i pierwszy
dobiegł na metę. Lecz pomimo, że wspomnienia tracą żywe kolory, pozostają
ukryte gdzieś głęboko w małych szufladach w naszych głowach, te zaś są
zamknięte na klucz. Wytrychem do wspomnień okazują się być zdjęcia. Wystarczy rzucić okiem
na stare fotografie, aby wszystkie sytuacje z powrotem nabrały barw. Przypominamy
sobie dźwięki i zgrzyty miasta, zapachy i aromaty miejsc.
Zdjęcia! Ale nie zdjęcia architektury, budynków, zabytków, pomników. Zdjęcia
ludzi! Co lepiej opisuje miasta tętniące życiem, jeśli nie ludzie, którzy
mieszkają w nich na co dzień? Uśmiechy, zmarszczone czoła, oczy pełne ludowych
mądrości – w twarzach zawierają się wszystkie niuanse i detale żywej tkanki
społeczeństwa. Aparat nie musi być pierwszej próby, drogi model z najwyższej
półki fotograficznych cacek, wystarczy przecież mały, kieszonkowy. Nie dość, że
poręczniej, to jeszcze mniejsza pokusa dla wszelakiej maści złodziejów i
opryszków. W kieszeni portfel z banknotem pięćdziesięciu funtów egipskich (dwadzieścia
pięć złotych), kilka monet w przegródce i stara karta bankomatowa – wszystko na
wypadek nieprzyjemnego spotkania w ciemnej alejce pełnej spuszczonych rolet.
Większe nominały w małej, niewidocznej saszetce, ukrytej skrzętnie pod swetrem.
No i zgrabny, tani aparat w ręce gotowy uchwycić chwile ulotne.
Nie rościłem nigdy pretensji do klisz doskonałych. Chciałem, żeby
zdjęcia były bodźcami, które po upływie jakiegoś czasu, uruchomią cały
skomplikowany mechanizm wspomnień. Tryby zaczną się obracać ze zgrzytem, a
przed oczami pojawi się projekcja żywego Kairu, jak ze starego rzutnika na
strychu pełnym zakurzonych książek.
Na pierwszym zdjęciu widzę uśmiechniętą twarz podeszłego wiekiem
nauczyciela, pracującego po godzinach w małej, kameralnej księgarni przy placu
Talaat Harb. Księgarnia mała, ale dosłownie upchana książkami po sufit. Jest tu
mnóstwo tłumaczeń europejskich dzieł literatury pięknej. Na górnej półce widzę
opracowanie twórczości Alberta Camusa i „Dżumę”, obok Saint de-Exupery i „Mały
Książę” – nie lada gratka dla kolekcjonerów, którzy zbierają ten fenomenalny
zbiór przypowieści dla dzieci i dorosłych we wszystkich językach. Niżej
bestseller Dana Browna w kilku tomach. Po lewej zaczyna się cała kolekcja
najróżniejszych dzieł w dwóch językach – na jednej stronie po arabsku, na
drugiej po angielsku. Niektóre specjalnie uproszczone, dopasowane do niższych
poziomów biegłości językowej. Przyglądam się uważnie każdej pozycji. Biorę do
rąk, kartkuję i wciągam głęboko w płuca zapach mocno uleżanych pozycji. Nie
cieszą się tutaj wielką popularnością. Wszyscy mają czas, ale nikt nie ma czasu
czytać. Dla bibliofilów, takich jak ja, lubiących zapach książek istnieje spore
niebezpieczeństwo nabawienia się alergii na kurz.
Po chwili podchodzi do mnie Mohammad, wspomniany nauczyciel. W
Egipcie trzy najpopularniejsze imiona to Mohammad – oczywiście cześć oddana
prorokowi , Ahmed – imię pochodne Mohammadowi, o znaczeniu: „wychwalany” oraz
wreszcie Gamal – na cześć największego prezydenta Egiptu, Nasera, który dążył
do utworzenia wielkiego państwa arabskiego wespół z Syrią. Mohammad podchodzi
wolnym krokiem, uśmiecha się „uśmiechem wschodu”, pełnym, jasnym i szczerym.
Zadaje pytanie, czy może mi jakoś pomóc. Zastanawiam się chwilę i wypalam, że
tak, owszem chciałbym „Wielkiego Gatsby’iego” po arabsku, najlepiej w wersji
dwujęzycznej, nie oczekując, że Mohammad go znajdzie. On jednak obraca głowę w stronę uginających
się półek i mruży przenikliwie oczy, sekundy mijają, sięga gdzieś w otchłań
książek i wyciąga zakurzonego Gatsby’iego! Zdmuchuje kurz i tłumaczy, że
Fitzgerald nie jest rozchwytywany.
Okazuje się, że współcześnie literatura w ogóle nie jest wziętym
towarem. Statystyki podpowiadają, że w krajach arabskich rokrocznie
publikowanych jest nikła ilość nowych pozycji. Ekonomiczne teorie bezlitośnie
tłumaczą to zjawisko - jak nie ma popytu, nie ma podaży. Większe oblężenie
natomiast przeżywa stoisko z podręcznikami i słownikami języków obcych.
Faktycznie, w pomieszczeniu za naszymi plecami jest największy ruch. Kilkoro
młodych ludzi przebiera tomy leksykalnych pomocy w nauce angielskiego i
niemieckiego. Te są najpopularniejsze. Znajomość języka obcego ułatwia
znalezienie pracy w Kairze, w sektorze turystycznym, czy wreszcie, jeżeli
rodzina jest dostatecznie zamożna, umożliwia studentowi wyjazd na zagraniczne
uczelnie. Dziękuję Mohammadowi za pomoc, biorę Fitzgeralda ze sobą i zostawiam
w kasie piętnaście złotych. Odwiedzę to miejsce jeszcze kilkanaście razy.
W drodze do kolejnej księgarni zastanawiam się, czy pomieszczę
wszystkie dotychczas kupione książki w bagażu rejestrowanym. Lecąc na miejsce,
specjalnie zostawiłem wolne kilogramy. Jest jeszcze bagaż podręczny. Będzie
dobrze, dodaję sobie w duchu otuchy i przeciskam się przez uliczny harmider.
Wchodzę wreszcie do swojej ulubionej księgarni kairskiej – Diwanu.
Szklane drzwi zamykają się za mną powoli, ostatni ruch przeźroczystego skrzydła
i mogę delektować się ciszą. Wewnątrz z odtwarzacza CD dobiegają nienachlanie
nuty utworów Umm Kalthoum – największej śpiewaczki arabskiej. Jej godzinne
improwizacje wprawiały w trans pokolenia na całym świecie arabskim. Mojemu ojcu
jej elektryzujący głos do dzisiaj kojarzy się z dźwiękami młodości. Jego własna
kapsuła czasu.
Kilka stopni do góry i już z daleka dostrzegam Ahmeda przy sekcji z
publicystyką. Ahmed przyjechał do Kairu z miasta, w którym niegdyś spłonęła
największa biblioteka na świecie – Aleksandrii. Z morskiej bryzy do spalin
samochodowych i niekończącego się pyłu. Przyjechał studiować anglistykę na Uniwersytecie
w Kairze, w końcu czego nie robi się dla wykształcenia Po kilku tygodniach pierwszego semestru
zaczął pracować w księgarni. Zawsze
przychodzę do niego zapytać, który felietonista opisujący rzeczywistość
porewolucyjną ma najtrafniejsze puenty i przemyślenia. Rozmawiamy na zmianę po
angielsku i arabsku. Każdy daje coś od siebie. Jedyny raz, kiedy spotkałem go
poza księgarnią, to kiedy wpadliśmy na siebie przy piekarni. Przeciskałem się
pomiędzy nieznajomymi i lustrowałem wnikliwie kruche ciasteczka posypane
cukrem, słodkie bułki, z resztą, wszystko było ocukrzone. W Egipcie nie ma
wielkich złóż ropy naftowej, tzw. czarnego złota jest jak na lekarstwo, mimo to
ceny paliwa nie przekraczają złotówki za litr. Pełno jest natomiast złota
białego. Cukru. Jakby Egipcjanie chcieli posłodzić życie pełne goryczy,
rozczarowań i ambicji niespełnionych przez niedołęstwo państwa. Pucołowate
policzki i smutne spojrzenia.
Przyglądam się Ahmedowi na naszym wspólnym zdjęciu sprzed piekarni.
Szeroki uśmiech, w dłoniach siatki pełne bułek z cukrem posypanych sezamem.
Powiedział mi wówczas rozradowany, że został przyjęty na Uniwersytet w
Maastricht w Holandii i niedługo wyjeżdża. Na pytanie, czy nie będzie tęsknił
za rodziną i Egiptem odpowiedział, że wróci tu od razu po studiach, żeby
wspólnie z innymi budować demokratyczny Egipt od początku. Młode pokolenie
czuje się niezwykle odpowiedzialne za kształt rodzącej się demokracji. Po
rewolucji, młodzi ludzie wyszli na ulice uzbrojeni w środki czyszczące i miotły
i wydali wojnę brudowi. Zbierali śmieci, szorowali chodniki, malowali ściany,
jakby chcąc symbolicznie uporać się z brudem korupcji i stęchłymi odpadkami
upadłego reżimu.
Ahmed uśmiecha się na mój widok, pozdrawia wylewnie i po chwili
pokazuje mi nową część zbioru felietonów znanego, arabskiego pisarza, autora
światowego bestsellera „Historia pewnej kamienicy”, Al-Aswaniego – „Czy
rewolucja egipska zbłądziła?” oraz zbiór reportaży Bilala Fadla. Na okładce
drugiej książki jest zdjęcie demonstranta z kairskiego Placu Wyzwolenia
skulonego na płytach chodnikowych i kordon nacierającej na niego policji w
sekundę przed bolesną lekcją starej demokracji. Napomknąłem Ahmedowi wcześniej,
że jak znajdę dobry zbiór artykułów zajmę się tłumaczeniem ich na język polski
i propagowanie wiedzy o wielkim wysiłku, na który zdobyło się egipskie
społeczeństwo. Zapalił się do mojego pomysłu i konsekwentnie wyszukiwał tej
najlepszej książki.
Obładowany wracałem do mieszkania i swoim zwyczajem odwiedzałem
jeszcze restaurację „Szaf3y”. Pokazywałem wszystkim znajomym swoje ostatnie
zakupy. Lustrowali je uważnie: jeżeli kupiłem akurat pięknie inkrustowane
wydanie Koranu, klepali mnie po plecach, jeżeli felietony liberalnego
dziennikarza mrużyli oczy, brali książkę do rąk, patrzyli na nią nieufnie i
pytali z dezaprobatą: Na cóż ci takie bzdury, bracie? Tłumaczyłem im
cierpliwie, że chcę poznać wszystkie strony zagadnienia. Uśmiechali się na
koniec i wyganiali: Jalla! Jalla! Do domu! Lepiej poczytaj Koran przed snem!
Stary rzutnik zgrzyta coraz głośniej i wyłącza się niespiesznie.