wtorek, 9 kwietnia 2013

War Tourism, część I.





„Cokolwiek chcesz zrobić, nie mów moim rodzicom! Nie wiedzą, że tutaj jestem” powiedział żartobliwie 21-letni Amerykanin na koniec udzielanego wywiadu. Uśmiechnął się szeroko, przerzucił sobie przez ramię AK-47 i dołączył z powrotem do libijskich rebeliantów. Był rok 2011, przez Libię przetaczała się właśnie fala rewolucji, a Kaddafi jeszcze nie wpadł w ręce powstańców.

Wakacje pod palmą.

Są różne sposoby spędzania wakacji. Niektórzy przed wyjazdem kartkują broszury biur turystycznych, marząc o dwóch tygodniach na piaszczystym wybrzeżu, brzuchem do góry, z kolorowymi drinkami na wyciągnięcie ręki. Mają lekkie wątpliwości, czy po złożeniu podpisu na umowie, firma nie ogłosi bankructwa i nie zostawi ich z walizkami na lotnisku, ale koniec końców decydują się na ryzyko, w zamian za obietnicę lenistwa, luksusów i niebiańskich plaż.

Inni podróżnicy, niespokojne dusze i włóczykije, wolą spakować do plecaka same niezbędniki, nałożyć znoszone buty i stanąć z podniesionym kciukiem przy zakurzonej drodze. Gdzieś tam mają nagraną kanapę, szukają okazji na stopa, na przygodę. Na ucieczkę od przytłaczającej rutyny.


Wspomniany w pierwszym akapicie młody chłopak, który odpowiadał na pytania dziennikarza The Washington Post to Chris Jeon.  Jego wakacyjny wybór jest bez wątpienia nietuzinkowy. W przerwie od rozwiązywania matematycznych problemów na Uniwersytecie Los Angeles, zdecydował dołączyć do rewolucjonistów walczących w Libii z reżimem Kaddafiego.

Lwia część jego rówieśników czas wolny pomiędzy kolejnymi latami edukacji spędza na niekończących się imprezach, amerykańskich domówkach z mnóstwem piwa, wśród dziewczyn w skąpych bikini i przygodnego seksu (w końcu to spring break). Najczęstszą alternatywą dla ciągłego beer-pong są dobrze płatne staże, podnoszące kwalifikacje. Kocham takie generalizacje.

Chociaż miał zagwarantowaną praktykę, wybrał przygodę. Z resztą – niepierwszy raz. W poprzednich latach, wraz ze swoim przyjacielem, aby doświadczyć prawdziwego życia udawali się na ulice dużych amerykańskich miast z dolarem w kieszeni. Jeden dolar, cel to przetrwać przez miesiąc.

Libijska epopeja wojenna.

Tym razem jednak, zdecydował się na dużo odważniejszy krok. Niektórzy powiedzą, że wręcz szalony. Zważył, ile może wydać i po studencku odchudził budżet wyjazdowy. Dlatego wykupił lot do Kairu w jedną stronę. Kiedy już dotarł do stolicy Egiptu, udał się na zachód, w stronę granicy libijskiej. Opuściwszy aglomeracje znalazł się na nieskończonych księżycowych pustyniach, aż wreszcie dotarł do posterunku, który spełniał rolę przejścia granicznego. Pod niechlujnie rozłożonym baldachimem przy skromnym budynku, kilku młodych Arabów grało na konsoli w FIFĘ. Spojrzeli niechętnie w jego stronę. Jeden z nich podniósł się ociężale i zakrywając oczy przed palącym słońcem spojrzał na paszport Jeona. Podniósł brwi, kiwnął głową i wrócił do cienia. W ten sposób młody Amerykanin oficjalnie przekroczył granicę.

Jednak prawdziwy rytuał przejścia, był dopiero przed nim. Nie znając arabskiego włóczył się po kraju, porozumiewając z niektórymi napotkanymi Libańczykami po włosku. Zorientował się wreszcie, gdzie przebiegała ówczesna linia frontu i zabrał z garstką nastoletnich chłopaków na przyczepie ciężarówki w stronę rafinerii. Na miejscu po raz pierwszy zakosztował walki. Tak spędził ponad miesiąc.

Rewolucyjne kaprysy, czyli poszukiwania świętego Graala.

Czytając wywiady z odważnym Amerykaninem, zastanawiam się, czy kierowało nim coś więcej oprócz chęci przezwyciężenia nudy, mozołu i rutyny. Jego poprzednie eksperymenty surwiwalu na ulicach z dolarem w kieszeni świadczą, że życie wedle uświęconego wzoru: szkoła, studia, praca; z okazjonalnym, weekendowym alkoholem – ewidentnie mu nie wystarcza. W swoich poszukiwaniach sensu istnienia, swoistego świętego Graala, przypomina mi Christophera McCandlessa, bohatera, który był pierwowzorem dla postaci z filmu „Into the Wild”. Jego poszukiwania esencji najlepiej oddaje cytat z Tołstoja, podkreślony w trakcie duchowej wędrówki przez samego McCandlessa: „I wanted movement and not a calm course of existence. I wanted excitement and danger and the chance to sacrifice myself for my love. I felt in myself a superabundance of energy which found no outlet in our quiet life”. Jak się później okazuje, nie jest to jeszcze Graal, ale jakby nieunikniony etap podróży przez życie.

A nasz libijski wagabunda? W wiadomościach usłyszał o walkach przeciwko reżimowi Kaddafiego, następnie przeczytał artykuł o Libii na Wikipedii, oglądnął kilka filmików na YouTube i zdecydował się na podróż. Podróż i walkę po stronie rewolucjonistów. Bez żadnych sympatii politycznych, bez głębszej wiedzy i zrozumienia wydarzeń, w których wir pakował się na własne życzenie, za to z wesołym podejściem Richarda Bransona: „Screw it, let’s do it”. Z amerykańską prostolinijnością przyznaje, że „było po prostu cool dołączyć do rebeliantów”. Zamiast dumać w nieskończoność, działał instynktownie.

Z naszego rozleniwionego, mieszczańskiego punktu widzenia, łatwo potępić takie, zdaje się, lekkomyślne zachowanie. Ryzykować życie w poszukiwaniu dreszczu adrenaliny? Porzucić perspektywy pracy, kariery, realizacji? Opierać swoją wiedzę o niebezpiecznym kraju jedynie na Wikipedii? Absurd.

Z drugiej strony zaś, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy odrobinie szczęścia można znaleźć legendarny święty Graal, przeżyć niepospolitą przygodę i skosztować prawdziwej wolności.

Sam Chris Jeon o tym krótkim i niebezpiecznym epizodzie mówi: „Miałem popękane usta, od wielu dni nie myłem już zębów, z twarzy schodziła mi skóra – ale to nie było ważne. Byłem szczęśliwy, jak nigdy dotąd” Może to jest właśnie recepta? Odrzucenie zimnej kalkulacji: „czy to się opłaca?” i zamiast tego odpowiedź na pytanie: „czy warto to zrobić?”