„Cokolwiek chcesz zrobić, nie mów moim rodzicom! Nie wiedzą, że
tutaj jestem” powiedział żartobliwie 21-letni Amerykanin na
koniec udzielanego wywiadu. Uśmiechnął się szeroko, przerzucił sobie przez
ramię AK-47 i dołączył z powrotem do libijskich rebeliantów. Był rok 2011,
przez Libię przetaczała się właśnie fala rewolucji, a Kaddafi jeszcze nie wpadł
w ręce powstańców.
Wakacje pod palmą.
Są różne sposoby spędzania wakacji. Niektórzy przed wyjazdem kartkują
broszury biur turystycznych, marząc o dwóch tygodniach na piaszczystym wybrzeżu,
brzuchem do góry, z kolorowymi drinkami na wyciągnięcie ręki. Mają lekkie
wątpliwości, czy po złożeniu podpisu na umowie, firma nie ogłosi bankructwa i nie
zostawi ich z walizkami na lotnisku, ale koniec końców decydują się na ryzyko, w
zamian za obietnicę lenistwa, luksusów i niebiańskich plaż.
Inni podróżnicy, niespokojne dusze i włóczykije, wolą spakować do
plecaka same niezbędniki, nałożyć znoszone buty i stanąć z podniesionym
kciukiem przy zakurzonej drodze. Gdzieś tam mają nagraną kanapę, szukają okazji
na stopa, na przygodę. Na ucieczkę od przytłaczającej rutyny.
Wspomniany w pierwszym akapicie młody chłopak, który odpowiadał na
pytania dziennikarza The Washington Post to Chris Jeon. Jego wakacyjny wybór jest bez wątpienia
nietuzinkowy. W przerwie od rozwiązywania matematycznych problemów na
Uniwersytecie Los Angeles, zdecydował dołączyć do rewolucjonistów walczących w
Libii z reżimem Kaddafiego.
Lwia część jego rówieśników czas wolny pomiędzy kolejnymi latami
edukacji spędza na niekończących się imprezach, amerykańskich domówkach z
mnóstwem piwa, wśród dziewczyn w skąpych bikini i przygodnego seksu (w końcu to
spring break). Najczęstszą alternatywą dla ciągłego beer-pong są dobrze płatne
staże, podnoszące kwalifikacje. Kocham takie generalizacje.
Chociaż miał zagwarantowaną praktykę, wybrał przygodę. Z resztą – niepierwszy
raz. W poprzednich latach, wraz ze swoim przyjacielem, aby doświadczyć
prawdziwego życia udawali się na ulice dużych amerykańskich miast z dolarem w
kieszeni. Jeden dolar, cel to przetrwać przez miesiąc.
Libijska epopeja wojenna.
Tym razem jednak, zdecydował się na dużo odważniejszy krok. Niektórzy
powiedzą, że wręcz szalony. Zważył, ile może wydać i po studencku odchudził
budżet wyjazdowy. Dlatego wykupił lot do Kairu w jedną stronę. Kiedy już dotarł
do stolicy Egiptu, udał się na zachód, w stronę granicy libijskiej. Opuściwszy
aglomeracje znalazł się na nieskończonych księżycowych pustyniach, aż wreszcie
dotarł do posterunku, który spełniał rolę przejścia granicznego. Pod
niechlujnie rozłożonym baldachimem przy skromnym budynku, kilku młodych Arabów
grało na konsoli w FIFĘ. Spojrzeli niechętnie w jego stronę. Jeden z nich
podniósł się ociężale i zakrywając oczy przed palącym słońcem spojrzał na
paszport Jeona. Podniósł brwi, kiwnął głową i wrócił do cienia. W ten sposób
młody Amerykanin oficjalnie przekroczył granicę.
Jednak prawdziwy rytuał przejścia, był dopiero przed nim. Nie
znając arabskiego włóczył się po kraju, porozumiewając z niektórymi napotkanymi
Libańczykami po włosku. Zorientował się wreszcie, gdzie przebiegała ówczesna
linia frontu i zabrał z garstką nastoletnich chłopaków na przyczepie ciężarówki
w stronę rafinerii. Na miejscu po raz pierwszy zakosztował walki. Tak spędził
ponad miesiąc.
Rewolucyjne kaprysy, czyli poszukiwania świętego Graala.
Czytając wywiady z odważnym Amerykaninem, zastanawiam się, czy
kierowało nim coś więcej oprócz chęci przezwyciężenia nudy, mozołu i rutyny.
Jego poprzednie eksperymenty surwiwalu na ulicach z dolarem w kieszeni
świadczą, że życie wedle uświęconego wzoru: szkoła, studia, praca; z
okazjonalnym, weekendowym alkoholem – ewidentnie mu nie wystarcza. W swoich
poszukiwaniach sensu istnienia, swoistego świętego Graala, przypomina mi Christophera
McCandlessa, bohatera, który był pierwowzorem dla postaci z filmu „Into the
Wild”. Jego poszukiwania esencji najlepiej oddaje cytat z Tołstoja, podkreślony
w trakcie duchowej wędrówki przez samego McCandlessa: „I wanted movement and
not a calm course of existence. I wanted excitement and danger and the chance to
sacrifice myself for my love. I felt in myself a superabundance of energy which
found no outlet in our quiet life”. Jak
się później okazuje, nie jest to jeszcze Graal, ale jakby nieunikniony etap
podróży przez życie.
A nasz libijski wagabunda? W wiadomościach usłyszał o walkach
przeciwko reżimowi Kaddafiego, następnie przeczytał artykuł o Libii na Wikipedii,
oglądnął kilka filmików na YouTube i zdecydował się na podróż. Podróż i walkę
po stronie rewolucjonistów. Bez żadnych sympatii politycznych, bez głębszej
wiedzy i zrozumienia wydarzeń, w których wir pakował się na własne życzenie, za
to z wesołym podejściem Richarda Bransona: „Screw it, let’s do it”. Z
amerykańską prostolinijnością przyznaje, że „było po prostu cool dołączyć do
rebeliantów”. Zamiast dumać w nieskończoność, działał instynktownie.
Z naszego rozleniwionego, mieszczańskiego punktu widzenia, łatwo
potępić takie, zdaje się, lekkomyślne zachowanie. Ryzykować życie w
poszukiwaniu dreszczu adrenaliny? Porzucić perspektywy pracy, kariery,
realizacji? Opierać swoją wiedzę o niebezpiecznym kraju jedynie na Wikipedii?
Absurd.
Z drugiej strony zaś, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy
odrobinie szczęścia można znaleźć legendarny święty Graal, przeżyć niepospolitą
przygodę i skosztować prawdziwej wolności.
Sam Chris Jeon o tym krótkim i niebezpiecznym epizodzie mówi: „Miałem
popękane usta, od wielu dni nie myłem już zębów, z twarzy schodziła mi skóra –
ale to nie było ważne. Byłem szczęśliwy, jak nigdy dotąd” Może to jest właśnie recepta? Odrzucenie zimnej kalkulacji: „czy to
się opłaca?” i zamiast tego odpowiedź na pytanie: „czy warto to zrobić?”