Z jaką pieczołowitością zadbałem wczoraj o swój księgozbiór!
Po
przebudzeniu opanował mnie niepokój. Może to halny rozpanoszył się po
krakowskich osiedlach i popychając co bardziej umęczone dusze do samobójstwa
mnie w stronę morderczej misji skierował? Może odpływ spiętrzonej adrenaliny
zaczął dawać się we znaki i pobudził do znalezienia sobie zajęcia na kolejne
tygodnie? Stanąłem przed domową biblioteką, przejechałem palcem po półkach i
zebrałem grubą warstwę kurzu – to sygnał, że najwyższa pora na gruntowne
porządki. Na regałach od dłuższego czasu panował mocny rozgardiasz. Przemieszanie
z poplątaniem. Nie jestem wielkim radykałem, ale jak u diabła można ożenić Kołakowskiego,
Pilcha i Camusa ze zbiorem opowiadań science-fiction. To trochę uwłaczające. Na
innej wieży „Spalony” Andrzeja Iwana zsuwał się powoli z „Młota na czarownicę”.
Jeszcze tydzień, dwa i pociągnąłby za sobą „Vade-mecum” Norwida i cały stos z
Vonnegutem, Łysiakiem, Wańkowiczem i Janem Chryzostomem Paskiem. Wszystko
runęłoby z hukiem i przygwoździło Llose, Manna i Hessego, a stamtąd prosto w
wielką poduszkę ze zużytych notatek. Zużyte notatki, jak inne zużyte produkty,
powinno się wyrzucać – bo na co one komu? Ale przyznam się wstydliwie, że mam z
tym lekki problem. Jestem odrobinę sentymentalny. Wiem, że nie wezmę się za
wertowanie dawnych zapisków, ale kolekcjonuję je uparcie i składuje w szufladach
i kartonach. Najczęściej jednak walają się bezwstydnie po ziemi i urastają do
monstrualnych rozmiarów.